czwartek, 15 maja 2014

Codzieność





Zaczęłam wreszcie lekcje portugalskiego. Pierwsza była dwa dni temu i właściwie cała odbyła się po angielsku. Nauczycielka czuła potrzebę poznania mnie, dlatego rozmawiałyśmy o moim odchudzaniu, rodzinie jej męża Anglika i kilku innych mniej lub bardziej ważnych sprawach. Przynajmniej miałam kogo wypytać o nieszczęsna pietruszkę, której nadal nie mogę znaleźć, mąkę razową i żytnią, czy krem do twarzy.

No bo właśnie skończył mi się krem i nie wiem, gdzie i jaki kupić. Poza tym nie poddaję się i próbuję upiec chleb choć odrobinę przypominający domowy, a do tego zdrowy, więc przeszukuję sklepowe półki w poszukiwaniu odpowiedniej mąki. Wreszcie mam kogo o to zapytać. Moja nauczycielka obiecała mi nawet, że pójdzie ze mną do drogerii i na targ, że wszystkiego mnie nauczy i pomoże i mogę do niej dzwonić, jeśli tylko będę miała jakiś problem i będę potrzebowała pomocy.

Trochę mi w tym wszystkim zabrakło nauki samego języka. Mam ambitny plan nauczenia się portugalskiego i zdobycia certyfikatu potwierdzającego moja wiedzę. Potem przyjdzie pora na hiszpański. Ale do tego muszę narzucić tempo i uczyć się też sama w domu. Dziś miałam mieć drugą lekcję, ale niestety się nie odbyła, o czym dowiedziałam się już na miejscu. Moja nauczycielka się rozchorowała i powiadomiła o tym szkołę i Pabla, jak już dawno byliśmy w drodze do miasta. Brazylia! Trzeba brać wszystko za dobra monetę, uśmiechać się i nie stresować, bo pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć.

Nie pozostało mi nic innego, jak wrócić do domu, ale wybrałam okrężną drogę, żeby trochę pozwiedzać. Jak ja żałuję, że popsuł mi się aparat (oczywiście nie wiem, gdzie go naprawić), ale na szczęście mam kilka zdjęć w archiwum, w sam raz na bloga.


Miasto jest naprawdę ładne. Rozwija się bardzo intensywnie. Nowych wieżowców jest tu mnóstwo, a w budowie drugie tyle. Szkoda, że nikt nie zwraca uwagi na stare i piękne kamienice, które w większości stoją zabite dechami. Ludzie są mili i uśmiechnięci, pełna kultura na drogach. Jeśli chcesz się włączyć do ruchu, wystarczy, że wystawisz kciuk przez okno i od razu cię ktoś wpuści. To niestety nie dotyczy pieszych, którzy jeśli chcą przejść przez jezdnię nawet na pasach, muszą się nauczyć szybko biegać ;) Dla ułatwienia mają na jezdni napisane, z której strony nadjeżdżają samochody, bo większość ulic Kurytyby jest jednokierunkowa. Trochę to uciążliwe, kiedy nie zna się miasta, ale ja przecież chodzę pieszo, więc jest mi wszystko jedno.


Przy okazji robię sobie mini trening, bo kiedy wracam do domu po zrobieniu 5-6 km jestem spocona jak po solidnej rozgrzewce. Robię wtedy brzuszki, 100 przysiadów na brazylijską pupę ;) i kilka pompek i już nie muszę biegać po parku :D Bawi mnie bardzo, kiedy po drodze mijam ludzi ubranych w jakieś pikowane kurtki, swetry i golfy, a ja jestem zgrzana w cienkiej bluzce. Często mnie z resztą ktoś zaczepia z pytaniem o drogę. No cóż, jeśli ją znam i akurat zrozumiem pytanie, to odpowiadam jak umiem.
Z dnia na dzień jest mi coraz łatwiej odnaleźć się na ulicach, zrobić zakupy, nie boję się też już wyjść sama na ulicę. Każdy dzień jest tu dłuższy niż w Polsce, a żeby nie był zbyt samotny, skupiam się na małych sprawach, drobnych zadaniach. Nie umiem prowadzić takiego życia. Jestem przyzwyczajona do większego tempa, załatwiania spraw, prowadzenia domu otwartego, pełnego ludzi. Tu jestem jakby z boku życia, a jednocześnie paradoksalnie u jego podstaw, bez tej całej zaganianej otoczki znanej mi z Polski. Robię to, co muszę, czyli gotuję i sprzątam, zajmuję się dzieckiem i mężem, kiedy są w domu. Moje zadania ograniczają się do dbania o naszą egzystencję. Resztę czasu mam do dyspozycji i tylko ode mnie zależy, jak go wykorzystam. To większe wyzwanie, niż się spodziewałam ten samorozwój ;)





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz