Wbrew tytułowi nie będę się rozwodziła o edukacji, ale o jedzeniu. A ściślej o gotowaniu.
Ponieważ tutejsza kuchnia oparta jest na wołowinie bardzo wysokiej jakości, szybko mi się przejadła. No bo ile można jeść grillowane mięso czy fasolę z ryżem. Ograniczyłam się do ryb i krewetek, bo na diecie wegetariańskiej głodowałabym w każdej podróży. Przydrożne bary czy nawet nadmorskie restauracje nie miewają dań bezmięsnych w swoim menu.
Nigdy nie byłam fanką sushi, ale koleżanki zamówiły je kilka razy na imprezę i teraz jestem uzależniona. Niestety nie mogę się codziennie stołować na mieście, rodzinie też trzeba czasem coś ugotować, a mój repertuar dań wege jest jeszcze mizerny. Trudno nam też o typowo polskie posiłki z braku składników lub produktów. Co z tego, że kupiłam pyszne sojowe burgery, skoro bułki do hamburgerów i hot-dogów mają tu słodkie. Upiekłam je więc sobie sama. Miałam ochotę na tradycyjną sałatkę, więc musiałam ukręcić majonez. Co drugi dzień piekę chleb, już raz ukwasiłam kapustę, a po słoninę na smalec jeżdżę do rzeźni, bo wybór wieprzowiny w sklepach ogranicza się do schabu. Piekę pasztet i mięsa na wędliny.
Ponadto mięso mielę w domu, bo jedyne dostępne w tej formie w sklepie jest oczywiście wołowe. Indyka zaś można dostać tylko przed świętem dziękczynienia.
Da się tu jeść jak w domu, bo na targu miejskim są w sprzedaży świeże ryby (choć kompletnie ich nie rozróżniam), koper, ser feta, kasza i zmielony kardamon chociażby. Ostatnio piekłam dziecku szwedzkie bułeczki cynamonowe i poprosiłam Pabla o zmielenie kardamonu, wielki z niego chłop i silny, ale naklął się przy tym zajęciu jak rzadko! Niestety to wszystko wymaga ogromnego nakładu pracy i czasu. Rzeźnia jest w zupełnie przeciwnym kierunku niż targ, czasem brakuje mi też narzędzi: przecież nie kupię młynka do przypraw za 180zł!!!, bo prawdopodobnie i tak nie dam rady go ze sobą zabrać z powrotem do Polski. Ten nieszczęsny kardamon mieliliśmy w maszynce do mięsa - ręcznej oczywiście!
Mimo tego wykonuję tę syzyfową pracę, bo domowy majonez czy chleb jest nie tylko smaczniejszy, ale też zdrowszy niż kupny. Mam świadomość, że moje dziecko nie truje się chemią i jest to dla mnie tak samo ważne jak to, że je posiłki, które lubi.
Przy tym wszystkim lubię gotować tylko od czasu do czasu. Codzienne stanie w kuchni ma dla mnie sens tylko, jeśli mogę upiec coś słodkiego. Ale pobyt tutaj ma jeszcze jedną, wielką zaletę: moja domowa książka kucharska rozrasta się o nowe, często egzotyczne przepisy, a ja jestem jak dziecko w sklepie z cukierkami: chciałabym wypróbować je wszystkie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz