poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Ciemna strona mocy :)



Brazylia jest przepiękna, a ludzie są przesympatyczni. Ostatnio wydaliśmy pierwsze przyjęcie i przyszło kilka par. To wszystko była "rodzina i znajomi królika" czyli naszego sąsiada, ale byliśmy rozczuleni, że im się chciało. W końcu nie zdążyliśmy się jeszcze zbyt dobrze poznać. Było wspaniale, choć nie było łatwo przygotować jedzenie. Bo niestety Brazylia ma też swoje wady.
Najbardziej wkurza nas stosunek ceny do jakości. Nie zamierzamy kupować zbyt wielu, zbyt kosztownych rzeczy, bo za kilka lat i tak nie damy rady zabrać wszystkiego do Polski. Ale niektóre rzeczy po prostu musimy mieć. A wszystko kosztuje dwa razy drożej niż w Polsce. Z wyjątkiem ubrań, które są trzy razy droższe. 
Musiałam kupić mikser ręczny, ale nie było. Były tylko takie z miską, oczywiście nie obrotową i na podstawce. Wybrałam robot o oczko wyższy od najtańszego. W domu okazało się, że wnętrze nie jest przytwierdzone do obudowy i całe urządzenie trzyma się na słowo honoru. O lichym plastiku już nie wspomnę.
W tym samym sklepie, chciałam kupić mopa, ale uznałam, że w Leroy Merlin znajdę coś lepszego. No i się pomyliłam, bo takiego badziewia w kategorii mopy nie pamiętam od czasów kiełkującego kapitalizmu w Polsce.
Kolejna kategoria: szkło. Nie sposób znaleźć coś eleganckiego. Znów do wyboru są grube, niemal ciosane szklanki lub alternatywny plastik. Wyższa półka zastawy stołowej to pseudo kryształ pamiętający design sprzed trzech dekad.
Muszę przyznać, że jako fanka skandynawskiej prostoty, funkcjonalności  i jakości cierpię tu na ciągły ból zębów. Pocieszam się przynajmniej, że nie tylko mój dom na osiedlu zamieszkiwanym przez zamożną klasę średnią jest tak wyposażony. Bo choć meble można tu już znaleźć naprawdę fajnie, jeśli się ma pieniądze, to reszta wyposażenia wygląda jak z domku działkowego używanego raz na miesiąc w sezonie letnim. Przynajmniejtak mi się to kojarzy.
Na jedzenie w Brazylii narzekać nie mogę i nie zamierzam. Tylko znów zderzyłam się z niemożnością przygotowania czegoś typowo polskiego, a przecież obiecałam naszym nowym znajomym. Kwaszonej kapusty na bigos nie ma, słoniny na smalec też nie. W ogóle niewiele tu jest wieprzowiny. Boczek, schab, żeberka i jakieś coś, czego nie rozpoznałam. To wszystko. Poszukam jeszcze na targu miejskim, jak tylko go zlokalizuję ;)
Ogólnie impreza się udała. Zrobiłam dużo mięsa, więc byli zadowoleni ;) Ale przeżyliśmy chwile grozy, kiedy jeden z gości zawołał Pawła do toalety, żeby mu coś pokazać. I pokazał! Malutkiego.... brązowego pająka, który choć był jak główka od szpilki, mógł zabić. Uff!!!
Nasi goście to byli fajni, inteligentni ludzie. Elita chyba, bo mówili po angielsku ;) Zazwyczaj jednak ludzie zaskakują nas tu brakiem wyobraźni. Po przyjeździe do kraju mamy 30 dni na zameldowanie się na policji w celu rejestracji i przyznania numeru identyfikacyjnego. Niestety są kolejki, więc wyznaczyli nam termin na czerwiec. A bez tego cholernego numeru nie możemy otworzyć konta w banku. Bez konta nie ma pensji, a bez pensji... Pablo staje na głowie, żeby pospieszyć bank, bo policji lepiej w tym kraju nie pospieszać ;)
Kolejny kwiatek to pani w sklepie, w którym kupowaliśmy fotelik samochodowy dla Małej. Poprosiliśmy, żeby sprawdziła, czy ma różowy (bo to jedyny słuszny kolor). Niestety, sprawdziła w systemie i nie było. Spytała, czy ma sprawdzić w magazynie. Tak, poproszę. Poszła do drugiego komputera, bo tamten stał bliżej magazynu! Nawet nie mieliśmy pojęcia, że najlepiej stany magazynowe pokazują te komputery, które są najbliżej magazynu. Wow!
Dużo tu jest takich irytujących drobiazgów. Panie w kasie nigdy się nie spieszą. Za kasą stoi zawsze ktoś, kto ci pakuje zakupy w tysiąc małych foliowych torebek. Chodzę ze swoją materiałową torbą, żeby było bardziej ekologicznie, ale gdzie tam! Toniemy już w tej folii!
W dniu przeprowadzki przyatakował nas pan, który sprząta osiedle, że on może sprzątać także nasz podjazd, oczywiście nie bezinteresownie. Nie rozumiemy co gada i nie chcemy rozumieć, stoimy z dzieciakiem i walizkami, a ten aż się nadął, kiedy usłyszał odmowę. Nie minęły dwie godziny, dzwonek do drzwi. Drugi model, tym razem ten od otwierania bramy, stoi i podlewa nasze palmy przed wejściem i też do nas po portugalsku, że on to dla nas będzie robił. Sympatyczny jest bardzo, ale podlać palmy możemy sami. Z resztą tu codziennie pada, więc po co?!
I tak tu mijają dni. Powoli i w pięknych, choć czasem niebezpiecznych okolicznościach przyrody. A z oporną materią ludzką radzimy sobie po prostu robiąc swoje. No i czasem musimy dokupić wina ;)

Tudo bem?

Bem!

 


Tudo bem? To pytanie słyszymy po kilka razy dziennie, czasem kilkanaście. Odpowiedź to: Bem! Albo: Tudo bem! Oznacza to w wolnym tłumaczeniu: Jak się masz? I często zastępuje „dzień dobry”. Tym słowom najczęściej towarzyszy kciuk uniesiony w górę. Ten gest z resztą często zastępuje jakiekolwiek słowa.

Wyobraź sobie, że przejeżdżasz przez bramę osiedlową kilka razy w ciągu dnia. W końcu jest sobota, najpierw jedziesz po zakupy, potem z dzieckiem do parku lub na wycieczkę, wieczorem wypad do restauracji na kolację…. Za każdym razem musisz otworzyć szybę w aucie (bo niestety jest przyciemniana) i skinąć ochroniarzowi. On w odpowiedzi pokazuje kciuk uniesiony do góry. I tak za każdym razem, przy każdym przejeździe, codziennie! Dostałeś pilota do bramy, ale system powitania się nie zmienił. Po prostu tu się nie da udać, że się kogoś nie widzi ;)

Pablo poznał dwóch sąsiadów z naprzeciwka. Mała pomaga się integrować, bo garnie się do dzieci i trzeba jakoś jej pomóc, czasem tłumaczyć. Każdy z sąsiadów ma dzieci w podobnym wieku, nawiązała się rozmowa o podstawowych rzeczach: skąd jesteś?, na długo?, gdzie pracujesz? itp. Przyglądałam się tym pogaduchom z daleka i nie mogłam uwierzyć własnym oczom: oni ciągle Pawła dotykali. To były takie drobne gesty wymieniane między mężczyznami w Polsce w przypadku dużej już zażyłości, w rodzinie lub między najlepszymi kumplami. Tu te wszystkie poklepywania w ramię i plecy są naturalne już przy pierwszym kontakcie.

Jeden z nowo poznanych sąsiadów zaprosił nas na grilla i drinka. Nastawiłam się, że nie mogę unikać kontaktu fizycznego i rzeczywiście nie zawiodłam się, bo co chwila ktoś mnie albo dotknął w ramię, chcąc podkreślić swoją wypowiedź albo złapał z wrażenia za rękę. I to kobiety nawet bardziej niż mężczyźni. Ja wiem, rozpisuję się nad jakimiś drobiazgami, ale one tak bardzo charakteryzują tutejszą kulturę. Nasi przyjaciele z południa Europy też są bardziej dotykalscy niż Polacy i to oni pierwsi zwrócili mi uwagę na ten szczegół. Nie wiem, jak się czują u nas, kiedy muszą się hamować ze swoją wylewnością. Ja w Brazylii czuję się zaskakująco dobrze z tym kontaktem fizycznym, bo tu jest on bardzo naturalny i na miejscu, podczas gdy w Polsce zazwyczaj mnie bardzo krępuje.

A teraz trochę ciekawostek o przyjęciu. Dołączyliśmy do imprezy, kiedy towarzystwo wyglądało na lekko zawiane. Mieliśmy w domu tylko butelkę przywiezionej z Polski wódki, a zaproszenie było spontaniczne, więc nie było kiedy zrobić zakupów. Obawialiśmy się, że po wypiciu tej wódki, panowie pospadają pod stół, szczególnie, że mieszali na potęgę. Nic takiego się nie wydarzyło! Zostawiliśmy ich potem w takim samym stanie, w jakim zastaliśmy, no może rano wstali trochę później niż zwykle. Czyżby drzemała w nich słowiańska dusza? ;)

Kiedy gospodarz zrobił caipirinhę, postawił szklankę na stole, a po chwili pili z niej wszyscy po kolei. Bez słomek. Po prostu szklanka stała na środku stołu i kto chciał, popijał drinka. Jedzenie było pyszne i oczywiście z grilla i jedyne, co mi się nie podobało to muzyka. Nie wiem, czy była dobra czy nie, bo puszczali ją z YouTube na swoich smartfonach! Trzymali sobie te telefony przy uszach i świetnie się bawili!

Już przed wyjazdem słyszałam, że mieszkańcy Ameryki Południowej temperamentem i otwartością na ludzi bardzo przypominają Słowian. Jeszcze za wcześnie bym mogła zweryfikować to stwierdzenie, ale wiem, że na pewno bardzo różnią się od Szwedów. Przez trzy lata, które spędziliśmy w Skandynawii, nie zostaliśmy zaproszeni do żadnego szwedzkiego domu. Tu imprezowaliśmy już po tygodniu. I choć nie jest łatwo się zaadaptować tak daleko od domu, Brazylijczycy potrafią ten proces osłodzić.

Bliżej natury

Ten ptak usiadł dziś rano na dachu naszych sąsiadów :)

Ptaki w parku Bariqui
Park Bariqui

Kapibary to największe gryzonie na świecie. Żyją w Ameryce Południowej. Są częściowo udomowione. Ważą do 65 kg.


Myślałam, że to brazylijska sowa :)


15.04.2014 



Tu jest tyle egzotycznych ptaków, że nie spodziewałam się tego najbardziej oczywistego :D


Przybywa nam wyzwań. Z naciskiem na wyzwania nie problemy, żeby nie było, że narzekam. Pewna mądra pani psycholog poradziła mi przed wyjazdem, kiedy spraw do załatwienia i formularzy do wypełnienia przybywało w tempie lawinowym, żebym skupiała się na tym, co mam do zrobienia dziś. Świetna rada, bo dzięki tej metodzie jakoś przetrwaliśmy okres przed przeprowadzką pozostając przy zdrowych zmysłach. Od dawna też staram się nie martwić na zapas. Bo część rzeczy, o które się martwimy, wcale się nie zdarzy, a na większość pozostałych nie mamy wpływu. Tych kilka drobiazgów, na które wreszcie mamy wpływ, zazwyczaj udaje się nam rozwiązać zgodnie z naszymi oczekiwaniami i potrzebami. Nie ma co się zatruwać na zapas. Choć przyznaję, że takie życie z dnia na dzień bez planowania dalszej przyszłości wymaga treningu zanim wejdzie w krew.
Skupiam się więc na takich małych wyzwaniach, jak kupno deski do krojenia. Już zaczęłam podejrzewać, że Brazylijczycy nie używają czegoś takiego. Chleb sprzedają krojony, wędliny i ser też, a może wszyscy mają tu krajalnice albo kroją bezpośrednio na blacie? Ale nie. Wczoraj się udało! W hipermarkecie, na regale z jednorazowymi naczyniami i akcesoriami łazienkowymi znalazłam deskę! To było moje największe trofeum na wczorajszych zakupach!
Mało kto zdaje sobie sprawę, jak wielkim wyzwaniem jest taka przeprowadzka do innego kraju. Jak się było tylko na dwutygodniowych wakacjach w hotelu, w kurorcie nastawionym na turystów, to trudno o empatię. Bo nie łatwo zrozumieć jak to możliwe, że bariera językowa uniemożliwia ugotowanie ulubionego obiadu dla dziecka lub utrzymanie diety, że w markecie spędza się dwa razy więcej czasu próbując zrozumieć, gdzie co leży i czasem nawet do czego służy, że po ulicach chodzi się ze strachem, czy ktoś ciebie – obcokrajowca nie uzna za łatwy cel do obrobienia (lub opcjonalnie, że ciebie nie uznają za element podejrzany, jak to było z imigrantami w Szwecji). Chleb nigdzie nie smakuje tak, jak ten polski i nawet jeśli sama go upiekę, to nie to samo.
Pal sześć jeśli większość tubylców mówi po angielsku, a do domu jest na tyle blisko, że można sobie sprowadzić ulubione produkty. W Brazylii nie mamy takich luksusów, choć zalet temu krajowi nie brakuje. Jest po prostu inaczej i aż boję się myśleć jak by było w Japonii ;) Jedno wszędzie byłoby takie samo: Pablo nigdzie nie będzie miał dobrej orientacji w terenie i to nie zależy od znajomości lokalnej topografii. Żyjemy z dnia na dzień, rozwiązujemy bieżące problemy i zaspokajamy bieżące problemy. To takie proste, że aż prymitywne. A jednak ułatwia życie. Więc może sami zbyt je sobie komplikujemy?

Pierwszy dzień w nowym domu

11.04.2014 Pierwszy dzień w nowym domu 

 

Przyjechałam tu w nie najlepszej formie. Fizycznie zmęczona pożegnaniami w postaci suto zakrapianych imprez i spotkań, psychicznie też niezbyt entuzjastycznie nastawiona do zmian, na dodatek przeziębiona, nie mam ochoty na zwiedzanie.

Zwiedzać jednak muszę chociażby sklepy. Pablo znalazł nam ładny dom, na bardzo zielonym osiedlu. W dodatku blisko największego w mieście parku, w którym planuję gubić nadmiarowe kilogramy. Tego mi po Szwecji bardzo brakowało w naszej wsi – natury, no chyba, że za naturę uznamy wyśmiewane przeze mnie pola ziemniaków.

Nasz dom ma trzy poziomy. Na górze trzy nieduże sypialnie, garderobę, dwie łazienki i bawialnię. Ten poziom oswoiliśmy najszybciej, bo wystarczyło wypakować nasze rzeczy. Parter to kuchnia, salon i gościnna toaleta. W sumie duża przestrzeń, ale brakuje w niej osobistych akcentów, jakichś obrazów czy dywanu. Na razie jest tu raczej pusto. A najniżej znajduje się pralnia z pokojem dla służby, wąski taras i duży garaż.

Noc po przylocie spędziliśmy w hotelu, a w sobotę rano zabraliśmy walizki do nowego domu. Natychmiast musieliśmy pojechać na zakupy spożywcze. Mała szalała po sklepie, wybierała jakieś zupełnie niepotrzebne nam rzeczy, ale zaangażowana była bardzo. Kupiła sobie wielkiego melona. My poza jedzeniem, obkupiliśmy się w podstawową chemię gospodarczą. Ale z tym jedzeniem nie było łatwo. Nasza córka je tylko pomidorową i rosół, ale jak ją ugotować bez selera i pietruszki? Natkę znalazłam, zwiędniętego pora też wygrzebałam (chyba jest tu mało popularny), korzenia pietruszki niestety nigdzie nie było. Znalazłam coś na kształt selera, ale w domu okazał się być włochatą odmianą ziemniaka bodajże. Dowiem się, co to, jak to ugotuję(albo się nie dowiem ;) ). Następne wyzwanie, tradycyjne już dla nas: śmietana. W Szwecji za pierwszym razem kupiliśmy śmietanę, choć szukaliśmy twarożku. Tu zamiast śmietany trafiliśmy na coś pokroju serka topionego. Polecieliśmy do sklepu drugi raz i wyszliśmy z trzema różnymi kubkami i okazało się, że to były trzy różne śmietany. Sukces!

Największym wyzwaniem okazało się jednak zakupienie kołder, poduszek i podstawowych naczyń. Mieliśmy namiary na najbliższy i w miarę tani sklep z rzeczami do domu, ale co z tego, skoro nie znamy miasta. Nawigacja po portugalsku nie dała się ustawić. Krążyliśmy po okolicy przez godzinę z dzieckiem śpiącym na siedzeniu licząc, że może przez przypadek trafimy na właściwą ulicę. I o dziwo trafiliśmy, kiedy już się poddaliśmy i postanowiliśmy odszukać drogę do domu.

Najbardziej zaskakują mnie ceny. Duże Martini kosztuje około 20PLN, ale tarka kuchenna około 50PLN. Z resztą od Martini to nawet wino jest droższe o 3-4 reale. Gdzie tu logika? Oczywiście tutejsze kołdry nijak nie pasują do polskich rozmiarów pościeli, więc moje poszewki okazały się dużo za małe. Nie znaleźliśmy deski do krojenia – czyżby nie używali? – i mimo wydanych sporych pieniędzy wciąż mamy do wyposażenia prawie całą kuchnię i pół domu. Ale urządzanie się to najprzyjemniejsza część każdej przeprowadzki i cieszę się, że większość jeszcze przede mną.