Brazylia jest przepiękna, a ludzie są przesympatyczni. Ostatnio wydaliśmy pierwsze przyjęcie i przyszło kilka par. To wszystko była "rodzina i znajomi królika" czyli naszego sąsiada, ale byliśmy rozczuleni, że im się chciało. W końcu nie zdążyliśmy się jeszcze zbyt dobrze poznać. Było wspaniale, choć nie było łatwo przygotować jedzenie. Bo niestety Brazylia ma też swoje wady.
Najbardziej wkurza nas stosunek ceny do jakości. Nie zamierzamy kupować zbyt wielu, zbyt kosztownych rzeczy, bo za kilka lat i tak nie damy rady zabrać wszystkiego do Polski. Ale niektóre rzeczy po prostu musimy mieć. A wszystko kosztuje dwa razy drożej niż w Polsce. Z wyjątkiem ubrań, które są trzy razy droższe.
Musiałam kupić mikser ręczny, ale nie było. Były tylko takie z miską, oczywiście nie obrotową i na podstawce. Wybrałam robot o oczko wyższy od najtańszego. W domu okazało się, że wnętrze nie jest przytwierdzone do obudowy i całe urządzenie trzyma się na słowo honoru. O lichym plastiku już nie wspomnę.
W tym samym sklepie, chciałam kupić mopa, ale uznałam, że w Leroy Merlin znajdę coś lepszego. No i się pomyliłam, bo takiego badziewia w kategorii mopy nie pamiętam od czasów kiełkującego kapitalizmu w Polsce.
Kolejna kategoria: szkło. Nie sposób znaleźć coś eleganckiego. Znów do wyboru są grube, niemal ciosane szklanki lub alternatywny plastik. Wyższa półka zastawy stołowej to pseudo kryształ pamiętający design sprzed trzech dekad.
Muszę przyznać, że jako fanka skandynawskiej prostoty, funkcjonalności i jakości cierpię tu na ciągły ból zębów. Pocieszam się przynajmniej, że nie tylko mój dom na osiedlu zamieszkiwanym przez zamożną klasę średnią jest tak wyposażony. Bo choć meble można tu już znaleźć naprawdę fajnie, jeśli się ma pieniądze, to reszta wyposażenia wygląda jak z domku działkowego używanego raz na miesiąc w sezonie letnim. Przynajmniejtak mi się to kojarzy.
Na jedzenie w Brazylii narzekać nie mogę i nie zamierzam. Tylko znów zderzyłam się z niemożnością przygotowania czegoś typowo polskiego, a przecież obiecałam naszym nowym znajomym. Kwaszonej kapusty na bigos nie ma, słoniny na smalec też nie. W ogóle niewiele tu jest wieprzowiny. Boczek, schab, żeberka i jakieś coś, czego nie rozpoznałam. To wszystko. Poszukam jeszcze na targu miejskim, jak tylko go zlokalizuję ;)
Ogólnie impreza się udała. Zrobiłam dużo mięsa, więc byli zadowoleni ;) Ale przeżyliśmy chwile grozy, kiedy jeden z gości zawołał Pawła do toalety, żeby mu coś pokazać. I pokazał! Malutkiego.... brązowego pająka, który choć był jak główka od szpilki, mógł zabić. Uff!!!
Nasi goście to byli fajni, inteligentni ludzie. Elita chyba, bo mówili po angielsku ;) Zazwyczaj jednak ludzie zaskakują nas tu brakiem wyobraźni. Po przyjeździe do kraju mamy 30 dni na zameldowanie się na policji w celu rejestracji i przyznania numeru identyfikacyjnego. Niestety są kolejki, więc wyznaczyli nam termin na czerwiec. A bez tego cholernego numeru nie możemy otworzyć konta w banku. Bez konta nie ma pensji, a bez pensji... Pablo staje na głowie, żeby pospieszyć bank, bo policji lepiej w tym kraju nie pospieszać ;)
Kolejny kwiatek to pani w sklepie, w którym kupowaliśmy fotelik samochodowy dla Małej. Poprosiliśmy, żeby sprawdziła, czy ma różowy (bo to jedyny słuszny kolor). Niestety, sprawdziła w systemie i nie było. Spytała, czy ma sprawdzić w magazynie. Tak, poproszę. Poszła do drugiego komputera, bo tamten stał bliżej magazynu! Nawet nie mieliśmy pojęcia, że najlepiej stany magazynowe pokazują te komputery, które są najbliżej magazynu. Wow!
Dużo tu jest takich irytujących drobiazgów. Panie w kasie nigdy się nie spieszą. Za kasą stoi zawsze ktoś, kto ci pakuje zakupy w tysiąc małych foliowych torebek. Chodzę ze swoją materiałową torbą, żeby było bardziej ekologicznie, ale gdzie tam! Toniemy już w tej folii!
W dniu przeprowadzki przyatakował nas pan, który sprząta osiedle, że on może sprzątać także nasz podjazd, oczywiście nie bezinteresownie. Nie rozumiemy co gada i nie chcemy rozumieć, stoimy z dzieciakiem i walizkami, a ten aż się nadął, kiedy usłyszał odmowę. Nie minęły dwie godziny, dzwonek do drzwi. Drugi model, tym razem ten od otwierania bramy, stoi i podlewa nasze palmy przed wejściem i też do nas po portugalsku, że on to dla nas będzie robił. Sympatyczny jest bardzo, ale podlać palmy możemy sami. Z resztą tu codziennie pada, więc po co?!
I tak tu mijają dni. Powoli i w pięknych, choć czasem niebezpiecznych okolicznościach przyrody. A z oporną materią ludzką radzimy sobie po prostu robiąc swoje. No i czasem musimy dokupić wina ;)