niedziela, 31 sierpnia 2014

Kolorowy świat dzieci

Brazylia nie przestaje nas zaskakiwać. Już się przyzwyczailiśmy do wielu rzeczy, czasem wydaje się nam nawet, że świat to "globalna wioska" i mimo różnic kulturowych jesteśmy do siebie podobni. A potem dzieje się coś, co znów otwiera nam oczy i wprawia w zdumienie.


Wspominałam już przy okazji szkoły, że dorośli mają tu zupełnie inne podejście do dzieci. Dzieci są dobrem szczególnym, wszyscy je kochają, głaszczą, przytulają...
Ostatnio nasza Mała z zapałem rysuje dla swojej nauczycielki, bo ta jej daje buziaka za każdą pracę :))
Kiedy spotykamy się ze znajomymi, oni witają naszą córkę na równi z nami, podczas gdy ja jestem przyzwyczajona, że dzieciom odpowiada się "dzień dobry" i właściwie na tym często kończy się interakcja. Oczywiście wśród rodziny i przyjaciół poświęcamy dzieciom więcej uwagi, ale nie takim kompletnie obcym maluchom, kiedy dopiero zawieramy znajomość z ich rodzicami. Przynajmniej w porównaniu z Brazylijczykami. 
Moja nauczycielka wspominała ostatnio, że kiedy była ze swoimi dziećmi w Niemczech, zdawało się, że nikt ich nie zauważał. Za to kiedy wyszła na spacer z psami, wszyscy się nimi zachwycali. Ona do tej pory nie rozumie dlaczego ludzie bardziej interesowali się zwierzętami niż dziećmi.
Przewagą Europy jest ilość zabawek edukacyjnych, jakość tych zabawek oraz ilość placów zabaw. Tutaj wybór puzzli i gier jest minimalny, łamigłówek nie było w sklepie z zabawkami, a poza małym placem zabaw w parku, nie widziałam nawet huśtawki. Kulkolandii z pełnego zdarzenia też jeszcze nie znalazłam, choć to akurat nie znaczy, że jej nie ma. Za to dorośli spędzają tu cały wolny czas ze swoimi pociechami i zdają się mieć do nich więcej cierpliwości niż ja miałam kiedykolwiek.
Ostatnio Mała dostała zaproszenie na urodziny kolegi z klasy. Przyjęcie miało się odbyć w sobotę, w jakieś sali zabaw w godzinach 18.00-22.00! Popukałam się w głowę, że Brazylijczycy mają problemy z myśleniem, bo przecież dzieci chodzą trochę wcześniej spać, a rodzice też ludzie i lubią w sobotę posiedzieć przy winie ze znajomymi. Myślałam, że podrzucimy naszą księżniczkę na kulki i wrócimy po nią za dwie godziny.
Na miejscu zaskoczyła mnie wielka sala, której połowę zajmowały stoły. Pomyślałam: "to cali oni, będą biesiadowali z dzieciakami". I rzeczywiście, na imprezę dziecięcą przyszli koledzy jubilata z rodzicami i chyba cała jego rodzina. Kelnerzy częstowali nas piwem i szampanem, podano przekąski  na ciepło, potem tort i ciasteczka, wszyscy siedzieli i rozmawiali. Nikt nie zostawił tam swojego dziecka samego, choć mógłby. Dzieciaki miały do dyspozycji niewielką konstrukcję z kulkami, dwie automatyczne karuzele, ściankę wspinaczkową, trampolinę zwykłą i tak zwane eurobanji, kilka automatów, kulki i minigolfa. Przy każdej z tych atrakcji stał ktoś z obsługi, więc rodzice mogli oddać się rozmowom. Ale największe wrażenie zrobił na nas najważniejszy punkt programu. Sala była przystrojona w tematyce Star Wars i nagle w trakcie przyjęcia powiało dymem, zahuczała muzyka i pojawił się rycerz Jedi ze swoim mieczem. Trochę rozgimnastykował dzieci i wtedy w oparach dymu pokazała się księżniczka Leia. Rozdała dzieciom peleryny i świetlne miecze i nadszedł Darth Vader. Nawet my siedzieliśmy z rozdziawionymi buziami, bo nie spodziewaliśmy się takiego przedstawienia, a bohaterowie mieli bardzo realistyczne stroje i świetnie dogadywali się dziecięcą publicznością. Kiedy już Jedi stoczył walkę z Darth'em, każde z dzieci mogło się zmierzyć z tym czarnym charakterem. To dopiero było show! Mała straciła swój miecz w twardej walce, ale walczyła raczej jak dama. Za to chłopcy wili się, stosowali uniki i zwody, wszystko po to, żeby dźgnąć tego biednego aktora w brzuch ;) Z resztą nie odpuścili mu do końca wieczoru, bo po zakończeniu przedstawienia, wszyscy wrócili do zabawy, a głowni bohaterowie Gwiezdnych Wojen towarzyszyli maluchom na karuzelach i trampolinach. Na Darth'a tu i tam co chwila czaił się jakiś mały bohater.
Pod koniec imprezy podpytaliśmy rodziców z naszej klasy, czy te dziecięce urodziny zawsze tak wyglądają i czy to kosztowna przyjemność i otrzymaliśmy dwie twierdzące odpowiedzi. No cóż, firma płaci nam za szkołę prywatną i tylko dlatego znaleźliśmy się wśród zamożnych Brazylijczyków. Ale bez względu na pieniądze reguła jest taka, że dzieci i dorośli mają jeden, wspólny świat i czas spędzają razem, podczas gdy w Europie bardzo staramy się zapewnić naszym pociechom jak najwięcej atrakcji w grupie rówieśników, ale jak się okazuje, trochę z dala od dorosłych.




Bosque do Papa, czyli memoriał polskiej imigracji

Wciąż szukam Polaków w Kurytybie i na razie nie odniosłam większego sukcesu. Poznałam dwie starsze panie mówiące po polsku. Ich rodzice wyemigrowali z Polski, a one urodziły się już tutaj. Niestety ze świecą szukać takich ludzi, którzy jeszcze pamiętają nasz język. Nawet internetowa strona polskiej mniejszości w Kurytybie jest napisana po portugalsku. 

Postanowiliśmy zwiedzić pomnik polskości w naszym nowym mieście, czyli tutejszy skansen dedykowany naszym rodakom. Znaleźliśmy kilka starych chat zbudowanych przez pierwszych polskich osadników, a w nich drewniane sprzęty. Jedna z chat została pomalowana na biało i miała swojsko urządzone wnętrze: meble, piernaty i ludowe stroje w szafie sprawiły, że ciepło zrobiło mi się na sercu. Ale to był jedyny taki akcent. 
Jeden z budynków poświęcono Matce Boskiej Częstochowskiej. W gablotach i na ścianach pełno było zdjęć i reprodukcji tego znanego obrazu. Drugi przerobiono na kaplicę wypełnioną pamiątkami po polskim papieżu. Jan Paweł II odwiedził to miejsce w czasie swojego pobytu w Kurytybie w 1980 roku i to jemu park zawdzięcza swoją nazwę. A ja odniosłam wrażenie, że czas się w tym miejscu zatrzymał i to w latach osiemdziesiątych właśnie. Jedną z chatek przerobiono na sklepik z pamiątkami. Pełno tam jest pięknych pisanek, małych szkatułek i rosyjskich! babuszek. Reszta asortymentu jest tak odpustowa, że aż zęby bolą.
W każdym wnętrzu, nawet w sklepie był zakaz fotografowania, choć w moim odczuciu bezzasadny i anachroniczny.
Weszliśmy też na obiad do kawiarni. Zaskoczył mnie ogromny wybór ciast i ciastek. W menu było sporo polskich dań: bigos, gołąbki, pierogi ruskie, barszcz i kilka innych. Pizze miały nazwy polskich miast, nawet hamburger nazywa się tam "Krakovia". Miło było popatrzeć na tak bogate menu, szczególnie że mieli też jego wersję angielską, co w Brazylii nie jest częste. Zamówiliśmy frytki dla Małej, sałatkę dla mnie, wspomnianego już hamburgera i gołąbki. Frytki były pyszne! Ziemniaki mają w tym kraju rewelacyjne. Sałatka też mi smakowała, ale hamburger i gołąbki już nie. Nie dziwię się, że polskie jedzenie nie znajduje tu amatorów, ja sama się zniechęciłam do polskich dań po tym posiłku. Wiem, jak trudno ugotować coś tradycyjnego z lokalnych składników, ale nie jest to niemożliwe. 
Mam ambiwalentne uczucia po tej wycieczce. Z jednej strony cieszę się, że jest takie typowo polskie miejsce w Kurytybie. Rozumiem, że docelową grupą klientów są ludzie starsi i religijni i bardzo źle się czuję z tym, że mi się nie podobał pomnik mojego kraju na drugim końcu świata. Powinnam się cieszyć, że w ogóle tu jest. 
Ale ja przyjechałam z Polski nowoczesnej i pięknej, pełnej "chłopskich" restauracji z pysznym tradycyjnym jedzeniem! W moim kraju folk jest modny, obecny na ubraniach i akcesoriach, a nawet we wnętrzach. Mamy taką wielość pięknych i często tanich produktów "ludowych", że jest w czym przebierać. Nie chcę, żeby moja ojczyzna kojarzyła się z badziewnymi ozdobami świątecznymi, religią i kiepskim żarciem. Chciałabym, żeby Brazylijczycy polskiego pochodzenia zatęsknili za krajem swoich dziadków, który teraz jest lepszym krajem do życia niż Brazylia.
Kopernik

Jan Paweł Groźny ;)

Polska chata, tylko te rośliny trochę z innej bajki :))

Beczka do kwaszenia kapusty. Szkoda, że ten przysmak nie przyjął się tu na stałe.

U nas szpary uszczelniało się sianem. Tu współcześni poutykali kartony. Zapewne pierwsi mieszkańcy tych domów woleli mieć trochę przewiewu w tym upalnym klimacie.



wtorek, 26 sierpnia 2014

Portugalski - lekcja 1


Doliczyłam się, że w swoim życiu uczyłam się już czterech języków: rosyjskiego i niemieckiego raczej bezskutecznie, choć nadal znam cyrylicę ;) Za to szwedzkiego nauczyłam się skutecznie acz bezużytecznie, bo po powrocie do Polski nigdy więcej nie był mi potrzebny. Najlepiej mówię po angielsku, ponieważ po latach nauki w szkole, musiałam się jeszcze poprzez ten język nauczyć szwedzkiego. I ku mojemu zaskoczeniu angielski jako jedyny nigdy nie myli mi się z innymi językami.
Gdyby do mojej listy doliczyć jeszcze dwa martwe języki czyli łacinę i starocerkiewnosłowiański, to prawdziwa poliglotka ze mnie ;)
Po latach nauki różnych języków i po studiach na Polonistyce mogę powiedzieć tylko jedno: lubię się uczyć języków. Gramatyka już wcale nie wydaje mi się trudna. To trochę jak przedmiot ścisły - ma swoje prawa i to zazwyczaj niezmienne bez względu na język (mam na myśli języki europejskie, bo o innych nie mam pojęcia). A już ćwiczenia gramatyczne mające na celu utrwalić wiedzę, wiele tej wiedzy nie wymagają. Wystarczy znać szablon (znów taki sam dla każdego języka) i można trzaskać jedno ćwiczenie za drugim. Za to moją piętą achillesową są słówka, których po prostu nie chce mi się uczyć na blachę. A innego sposobu nie ma :(
Oczywiście łatwo mi się mądrzyć ;) Mój mąż uczy się nie tylko słówek ale i całych zdań z łatwością, za to podstawowe gramatyczne tabelki są dla niego koszmarem. Dlatego ja zazwyczaj szybciej rozumiem w danym języku, ale to on umie coś powiedzieć, choć zdarza mu się odpowiadać nie na temat. 

Na razie utknęłam na portugalskim i ten język wkurza mnie co najmniej tak, jak kiedyś niemiecki. Powodów jest kilka.
Po pierwsze jakoś nigdy nie ciągnęło mnie do Ameryki Południowej i nie chciałam też na tyle lat zostawiać swojego domu i najbliższych. Ale nie miałam wyjścia i teraz muszę nauczyć się komunikować z lokalesami. A kto się lubi uczyć z przymusu?
Po drugie ten język z niczym mi się nie kojarzy. Ba! Ja go nawet nie odróżniam od hiszpańskiego! Kiedyś znajoma Brazylijka rozmawiała z dziewczyną z Argentyny, każda w swoim języku, ale ja tego nie słyszałam. Zorientowałam się tylko po jednym słowie: hiszpańskie manana to po portugalsku amanha czyli rano. Czasem jakieś słowa są w różnych językach do siebie podobne. Sam polski ma dużo zapożyczeń z łaciny i niemieckiego. Niemiecki i szwedzki to ta sama grupa języków. A teraz jestem w kropce, bo mój najlepszy sposób na naukę słówek, czyli skojarzenia, tu się nie sprawdza.
Podam kilka przykładów:
cachorro - czytaj: kaczorru, to pies, nie kaczor
bolo -czytaj: bolu, to ciasto nie piłka
praca - czytaj: prasa, to plac nie gazeta
igreja - czytaj: igreża, to kościół, choć mi z rosyjskiego brzęczy gdzieś igra (gra, zabawa)
Estacionamento - oznacza parking i wiele jest znaków na ulicach z przekreślonym "E", a bez znajomości języka trudno się domyślić, o co chodzi, bo chyba cała Europa ma znak "P"
PARE - jeszcze gorzej, bo oznacza STOP, ale jeśli tego nie wiesz, ten znak cię przed niczym nie ostrzeże. I niech ci się przypadkiem nie skojarzy z parkingiem ;)
To wszystko są słowa, które już opanowałam, a przede mną jeszcze tysiące kolejnych. Dodam, że 50% czasowników zaczyna się na "a", co już na wstępie czyni je podobnymi do siebie.
No a trzeci powód mojej niechęci do portugalskiego to melodia tego języka pełna nosowych dźwięków, które akurat dla Polaka nie są problemem. Za to problemem są krótkie i długie samogłoski, których my po prostu nie mamy, a są one bardzo powszechne w innych językach.
Portugalska melodia języka czasem się nieoczekiwanie wznosi, czasem opada, często brzmi to jak śpiew, dopóki nie zaczniesz się wsłuchiwać. Moje uszy ranią damskie głosy, które z jakiegoś powodu są bardzo niskie, podobne do męskich. Przy tej silnej i wznoszącej melodii efekt jest agresywny i mało kobiecy. Brr!
No i tak, jak nas inne nacje uważają za "szeleszczących", tak ja tutejszych mam za "dźgających". Wymowa Brazylijczyków pełna jest głosek "ć" i "dź". Słowa: tarde (wieczór), noite (noc), sabonete (mydło) wymawia się: tardzi, noijci, saboneci! Ale mało im własnych słów, obcojęzyczne też tak wymawiają!
Jeden z reprezentantów Brazylii w piłce nożnej przyjął przydomek Hulk, bo jego idolem jest amerykański zapaśnik Hulk Hogan. I teraz cały naród woła za piłkarzem "Hulki"!
Mała była ostatnio na przyjęciu urodzinowym kolegi z klasy, a gwoździem programu było pojawienie się bohaterów Gwiezdnych Wojen. Tylko jak Darth Veder wzbudza tu postrach, skoro mówią o nim "Darci Veder", tego nie wiem. Ja się prawie posikałam ze śmiechu.
A kilka lat temu w Kurtybie odbył się koncert wielkiej amerykańskiej gwiazdy: "Stindżi" i o tym wydarzeniu opowiadali nam znajomi. I weź się człowieku domyśl, że to był Sting!

No to biegnę na następna lekcję ;) 

piątek, 15 sierpnia 2014

Dia dos Pais

Dzień Ojca!
Długo nie pisałam, bo byłam w Polsce, bo jest środek zimy i sezon ogórkowy, kiedy nic się nie dzieje, bo dopadła mnie chandra...

Ale ostatnio wydarzyło się coś sympatycznego. 10 sierpnia Brazylijczycy obchodzili Dzień Ojca i z tej okazji spędziliśmy weekend w hotelu za miastem wraz z naszymi sąsiadami i ich przyjaciółmi. Nawet nie spodziewaliśmy się, że to święto będzie tak hucznie obchodzone. Myśleliśmy, że to tylko weekend za miastem. Okazało się jednak, że w hotelu zorganizowano dużo atrakcji dla dzieci i ich tatusiów. Było więc wspólne robienie i puszczanie latawców, zawody sportowe, lepienie masy plastycznej i kilka innych zajęć grupowych, a nad dziećmi czuwali animatorzy tych zabaw. Ponadto do naszej dyspozycji był całkiem duży basen, plac zabaw i kilka ścieżek zdrowia. Dla nas najciekawsze okazały się podwieszane mosty: drewniany, gumowy i zbudowany z lin. Sama miałam frajdę i cykora jednocześnie, gdy przeprowadzałam córkę przez ten najwyższy. Wszystko się bujało, pod nami była woda, a konstrukcja nie wyglądała wcale na stabilną.






Nasza Mała nie chciała się bawić z rówieśnikami, wolała z tatą łowić ryby. Nieznajomość portugalskiego dla nas wszystkich jest przeszkodą w integracji, ale sprawia też, że czasem czujemy się jak atrakcja turystyczna. Ludzie słyszą nasz język, niektórzy nawet go rozpoznają i wszyscy się za nami oglądają. Dzieci są bardziej dociekliwe i zadają tysiące pytań, z których my rozumiemy zaledwie kilka. I tak zupełnie niechcący staliśmy się ciekawostką wyjazdu, co najdotkliwiej odczuł Pablo. Otóż w sobotni wieczór, po uśpieniu najmłodszych, siedzieliśmy w swoim gronie przy kominku. Dołączyła do nas para w średnim wieku nie znająca niestety angielskiego, więc rozmowy toczyły się dwutorowo. A ponieważ jesteśmy Polakami, nie obyło się bez wzmianek o wyśmienitej Polskiej wódce, choć piliśmy wtedy tylko wino i nawet Pablo nie pamięta co tam o tej wódce gadał. Za to w niedzielę, do obiadu poznany poprzedniego wieczora Brazylijczyk postawił mojemu mężowi kieliszek wódki! Trochę nas zatkało, bo trunek podano w kieliszku do wina, z lodem i limonką, ponadto kieliszek był pełen, a jego rant obtoczono w soli. A to przecież była niedziela! Po obiedzie chcieliśmy jechać do domu i raczej leczyliśmy kaca niż chcieliśmy przedłużać stan upojenia ;) Trochę się Pablo nakombinował, zanim udało mu się to tu to tam poodlewać tego trunku i tym sposobem opróżnić kieliszek. Toast musiał jednak wznieść, bo nie chciał urazić darczyńcy.



Jednak największą atrakcją pobytu okazały się ryby. Hotel przygotował bambusowe wędki dla swoich gości, na recepcji dostaliśmy suchą karmę dla ryb i tak pół soboty Pablo z Małą przesiedzieli nad brzegiem stawu. Ku naszemu zaskoczenia pierwszą rybę złowiła czteroletnia córeczka naszego sąsiada. To było niesamowite! Raczej nie wiedziała co robi, ale udało się jej powtórzyć ten wyczyn. Z resztą ku niezadowoleniu naszej córki, która przecież próbowała już od tylu godzin. Następnego dnia od rana siedziała z tatą nad stawem i tym razem udało im się złowić aż trzy rybki. Oczywiście liczba nie jest przypadkowa. Skoro mała Graziela mogła złowić dwie sztuki, to przecież Polacy nie mogą być gorsi. Muszą być co najmniej o ciut lepsi ;)))))


Ogólnie weekend bardzo nam się udał. Pogoda nie była zła, nie marzliśmy przynajmniej (teraz jest ok 10stopni, co przy braku ogrzewania w domach daje około 17-18stopni w sypialni) poza tym podbudowałam trochę swoje ego. Siedząc przy stole podczas obiadu olśniło mnie, że jestem najszczuplejszą kobietą w naszym towarzystwie. Oczywiście Brazylijki są piękne i są też szczupłe, ale tylko do pierwszego dziecka. Potem odsetek tych "filigranowych" drastycznie spada. I po raz pierwszy od bardzo dawna poczułam się szczupło i sexy. Czy my w Europie nie zapędziliśmy się przypadkiem w kozi róg z tym wyśrubowanym wyglądem? Wiem, mi też jest milej popatrzeć na wysportowane "europejskie" męskie ciało, niż na lokalnych lekko zapuszczonych panów. Tylko jakimś cudem ludzie zdają się tu być bardziej zadowoleni z życia.