poniedziałek, 25 maja 2015

Brazyljanie



Uff, trochę się dziś przejadę po lokalesach i mam nadzieję, że nikt z nich tu nie zagląda i nie tłumaczy sobie w guglach moich wpisów.
Przed wyjazdem pewna mądra osoba poradziła mi, żebym się nie martwiła, że brazylijskie społeczeństwo nie jest wykształcone, bo na pewno znajdę tu ludzi, z którymi nawiążę nić porozumienia mimo braku edukacji. Jednym słowem bałam się, że będę skazana na prostaków i matołów spod przysłowiowej budki z piwem. Oczywiście nie jest aż tak źle, a Brazylijczycy są ciepłymi i serdecznymi ludźmi lubiącymi zabawę, jedzenie i picie. Imprezowo nie mam do nich większych zastrzeżeń.
Nie da się jednak ukryć, że odsetek ludzi po studiach wciąż w Polsce rośnie i jest dość wysoki nawet na tle zachodniej Europy. Ja do tego wychowałam się w dużym mieście, gdzie kina, muzea i teatry miałam na wyciągnięcie ręki. Swojego czasu często chodziłam do opery, a co roku na Warszawski Festiwal Filmowy. Dużo czytam. W Polsce czytałam co najmniej jedną książkę tygodniowo, tu trochę mniej z braku lektur w rodzimym języku.
Zaczyna mi doskwierać, że nie bardzo mam o czym z ludźmi rozmawiać. Na początku nie było to problemem, bo cieszyłam się, jak mi się udało z kimkolwiek zamienić choć jedno zdanie. Teraz patrzę, coraz szerzej otwieram oczy i dolewam sobie wina, żeby przetrwać kolejną imprezę.
W sobotę zrobiliśmy grilla dla naszych przyjaciół i sąsiadów. Nic niezwykłego, wspólne popołudnie jak zwykle. Jednak tym razem nie piłam i zabrakło mi "dystansu" ;) Oczywiście wszyscy przyszli spóźnieni co najmniej godzinę i prawie natychmiast rozdzielili się na dwie grupy. Mężczyźni stali na ulicy zamiast usiąść z nami. Teraz już mogę rozmawiać z dziewczynami, więc zostałam z nimi przy stole. Wynudziłam się jednak jak mops, bo ile można słuchać, jacy to niedobrzy są ich mężowie! Nikt ze znanych nam tu ludzi nie czyta książek, do kina chodzą tylko z dziećmi na kreskówki. Muzeum widzieli z zewnątrz, a przecież część tego towarzystwa jest po studiach.
O kulturze Brazylii, polityce, muzyce czy historii wiedzę czerpię od mojej nauczycielki. Ta starsza pani wprowadza mnie nie tylko w tajniki języka i jestem jej za to wdzięczna, nawet jeśli czasem nie jestem zainteresowana lub głowa mi pęka z nadmiaru skomplikowanych portugalskich zdań.
Dziś w ramach konwersacji opowiadałam jej o sobotniej imprezie i o tym, jak bardzo mnie wkurza ten podział na płcie. Miała świetną pointę. Jej zdaniem takie zachowanie świadczy o niedojrzałości i jest typowe dla małych dzieci, które na pewnym etapie rozwoju nie potrafią się bawić wspólnie. Wypisz wymaluj moja siedmioletnia córka, która unika chłopców jak ognia, bo "są głupi"! Ubawiłam się tym porównaniem i przypomniały mi się nasze spotkania z sąsiadami w Polsce. Zawsze siedzimy wszyscy razem przy stole lub na kanapach i rozmawiamy o wszystkim. Narzekanie na mężów i porównywanie osiągnięć naszych dzieci pozostawiamy na babskie spotkania przy kawie. I nie będę ściemniać, że analizujemy aktualny repertuar teatralny czy żywo dyskutujemy na tematy polityczne. Oczywiście że plotkujemy, ale polecamy sobie również filmy (nie tylko najnowsze), restauracje lub lokalne wydarzenia kulturalno-sportowe.
Jestem rozczarowana Brazylijkami. Ostatnio zaprosiłam koleżanki Małej do nas do domu. Jedna z mam została ze mną na całe popołudnie. I to ta najpiękniejsza i najsympatyczniejsza z mam w naszej klasie. Ależ ja się umęczyłam. Nie dość, że pół dnia gadania po portugalsku przeciążyło mi styki, to jeszcze nie potrafię powtórzyć słowa z naszej rozmowy o niczym. Przez chwilę miałam nadzieję, że zaiskrzy, kiedy okazało się, że J. jest fanką organicznego jedzenia (to się tu raczej rzadko zdarza ;) ), ale kiedy zadawała mi pytania i nie słuchała odpowiedzi, straciłam nadzieję.
To nie znaczy, że wszystkie bogate i piękne są głupie, bo nie są. Prawdopodobnie to mnie ogranicza moje wychowanie i pochodzenie, bo najłatwiej mi porozumieć się z tymi, które mówią po angielsku czyli mieszkały choć trochę za granicą. To szokujące, jak wielką zmianę czyni w człowieku parę lat z dala od domu. Większa tolerancja, otwarty umysł, nawet poczucie humoru staje się bardziej uniwersalne. Czy ja też już się tak zmieniłam?

środa, 20 maja 2015

Międzynarodowy klub kobiet




Wielojęzyczna reklama na lotnisku w Sao Paulo. Nie zapomnieli o polskim! :))))
Trzy lub cztery miesiące temu trafiłam do działającego w Kurytybie Międzynarodowego Klubu Kobiet. Prawdą jest, że "znajomości" są istotne, bo gdyby nie przez przypadek poznana osoba, nie miałabym pojęcia o istnieniu tego Klubu. Większość jego członkiń ma dzieci w szkole amerykańskiej, a ponieważ moja córka chodzi do szkoły brazylijskiej, nie miałam wcześniej okazji na którąś się natknąć.
Panie spotykają się raz w miesiącu na lunchu w restauracji lub w domu którejś z nich. Wtedy każda przynosi coś do jedzenia, jedzą, plotkują, wymieniają się adresami kosmetyczek. Przynajmniej tak to wyglądało na początku. Tak się ucieszyłam, że wreszcie mogę pogadać po angielsku, że spotkałam tyle kobiet w podobnej do mojej sytuacji, że czym prędzej się zapisałam. I nagle okazało się, że klub to dużo więcej, że istnieje już od 20 lat i głównie zajmuje się działalnością charytatywną. Ale ja, jak zwykle nie zaprzątałam sobie głowy szczegółami, zupełnie jak na pierwszym roku studiów, kiedy zapisałam się, ze względów towarzyskich tylko i wyłącznie, do organizacji studenckiej nie mając świadomości, że jej profil polityczny jest zupełnie odwrotny wobec przekonań mojej rodziny. Musiałam się potem w domu tłumaczyć.
Tym razem jak zwykle nie zapanowałam nad językiem i kiedy dziewczyny zapytały mnie czy nie chciałabym im pomóc, od razu zgłosiłam się do prowadzenia wewnętrznej gazetki. No i bosko, to jest coś, co zawsze mnie kręciło, ale są i konsekwencje, na szczęście raczej miłe.
Klub z dwudziestoletnią tradycją i prawie setką członkiń ma swój zarząd, którego nagle stałam się częścią, konto w banku i obowiązek rozliczania się ze swojej działalności. A ja głupia myślałam, że to tylko taka zabawa. Teraz, nawet jak się będzie waliło i paliło, muszę każdego pierwszego dnia miesiąca rozesłać "Pine Post" moim czytelniczkom. Wcześniej trzeba go złożyć i choć artykuły i materiały tworzyć będą inni, to ja jestem od pilnowania terminów. Jestem bardzo podekscytowana i już nie mogę się doczekać swojego pierwszego numeru.
Na ostatnim zebraniu zarządu dowiedziałam się też na czym polega jego praca. Poza ustalaniem kolejnej daty wspólnego lunchu, dziewczyny starają się aktywizować całą grupę. Kilka razy w miesiącu angażują się w prace charytatywne na rzecz domu dziecka dla dziewczynek po przejściach. Organizują też wspólne wieczorne wypady z mężami i lekcje gotowania. Fajny pomysł z tym gotowaniem, bo każda z nas jest z innej części świata i ma wiedzę trudną do zdobycia przez kogoś z zewnątrz. To prawdziwa kopalnia przepisów, doświadczeń i eksperymentów. Oczywiście, kiedy padło pytanie o kolejną lekcję gotowania, znów nie utrzymałam języka za zębami. Wypaliłam, że ja mogę nauczyć Brazylijczyków, jak się robi prawdziwe pierogi, bo te, które oni nazywają polskimi są niejadalne. No takiego zachwytu się nie spodziewałam, bo to nawet nie była poważna oferta, a efekt jest taki, że na dwa dni przed wylotem do Polski na wakacje będę uczyła kilkanaście kobiet, jak się lepi pierogi. Na szczęście Pablo będzie wtedy na miejscu i jeśli uda mu się wyrwać z pracy, zabiorę go ze sobą. Bo one nie wiedzą, że choć farsz wychodzi mi pyszny, ciasto mojego autorstwa jest twarde jak kamień. To zdecydowanie jest działka mojego męża, bo od lat pierogi robimy razem.

No i stało się! Po roku pobytu w Brazylii wreszcie się zaadoptowałam. Mam brazylijskich przyjaciół i rozmawiam z nimi po portugalsku!, zapisałam się na siłownię i jestem na niej codziennie, choć nadal biegam po parku. A teraz mam jeszcze koleżanki z całego świata, z którymi spędzam coraz więcej czasu i które dały mi pracę, choć niepłatną i niezbyt mocno absorbującą, to jest to praca moich marzeń. I nagle sprzątanie i pranie nie jest moim jedynym zajęciem, a nawet nie zawsze mam na to czas. I choć nadal nie jest łatwo i nie mogę realizować wszystkich swoich snów, znów poczułam, że żyję.

poniedziałek, 11 maja 2015

Czy to jest mój wybór?

W niedzielę odbyły się wybory prezydenckie w Polsce. U nas dzień wcześniej, w sobotę, zapewne ze względu na różnicę czasu. Gdybyśmy głosowali w niedzielę, mielibyśmy na to tylko pół dnia lub nasze głosowanie skończyłoby się pięć godzin po waszym.


Chyba po raz pierwszy tak naprawdę zainteresowałam się wyborami. Chodzę na wszystkie, bo tego nauczono mnie w domu, ale zazwyczaj nie zapoznaję się z programami kandydatów zbyt szczegółowo. Teraz się przyłożyłam do sprawy, bo moim źródłem jest obecnie tylko internet, wypadało coś poczytać, więc miałam swojego faworyta i chciałam zagłosować.
Okazało się, że tylko w stolicy i w Kurytybie właśnie można to zrobić osobiście, a Ministerstwo Spraw Wewnętrznych umożliwia rejestrację internetową osobom, które chciałyby głosować poza miejscem swojego zamieszkania. Tyle przy tym było zachodu, co nic, więc skorzystałam i ....popłakałam się ze wzruszenia. Zaskoczyłam sama siebie. Cóż, mam romantyczną duszę i magistra z literatury romantyzmu. Przypomnieli mi się nasi wieszczowie, którzy nie chcieli się pogodzić ze zniknięciem Polski z mapy Europy. Przed oczami stanął mi Mickiewicz, który w czasie Wielkiej Emigracji  stworzył we Włoszech Legion Polski. Poczułam się częścią tego dziedzictwa, bo choć nie mieszkam teraz w Polsce, to myślę o niej jak o domu i to się nigdy nie zmieni. Z reszta teraz też mamy co najmniej Dużą Emigrację. Sama z siebie i tego swojego wzruszenia się śmiałam. Jaki ten świat jest mały, że na drugim jego końcu mogę wybrać swojego prezydenta.
Spotkałam się z opinią i apelem do emigrantów, że skoro wybraliśmy życie poza krajem, to nie powinniśmy wtrącać się w los tych, co zostali wybierając im przywódcę. Trochę rozumiem takie stanowisko, bo to ci, którzy zostali muszą zmierzyć się z konsekwencjami takiego, a nie innego wyboru. Ale z drugiej strony strasznie nas jest dużo, skoro mamy wpływ na głosowanie. I to nie przez przypadek tylu Polaków mieszka za granicą i nie dla każdego był to taki znowu wielki wybór. Niektórzy nie mieli innego wyjścia.
Tak więc mam odpowiedź dla tych, co zostali: Biorę udział w wyborach, bo chcę mieć dokąd wrócić. Chcę, żeby moje wykształcenie, doświadczenie i znajomość trzech języków obcych coś w Polsce znaczyły i komuś się przydały. Dlatego za dwa tygodnie znów pójdę na wybory. I w październiku też!
Konsulat Generalny RP w Kurytybie

poniedziałek, 4 maja 2015

Fitness

Typowy brazylijski strój fitness w wersji promowanej przez producenta :)

Zapisałam się wreszcie do klubu fitness. Całe życie chodziłam na wszelkiego rodzaju "fikołki" i bardzo lubię tą formę aktywności. Nie jestem fanką biegania, szczególnie w środku zimy, ale tu porządnej zimy nie ma. Dlatego przez ostatni rok prawie codziennie chodziłam do parku.
Niestety park, choćby nie wiem jak duży w końcu staje się monotonny, więc dałam się przekonać swoim nowym koleżankom expatkom do ich klubu fitness.
Dziś poszłam się zapisać. Oczywiście nikt nie mówi po angielsku, więc natychmiast poczułam się rozgrzeszona, że nie zapisałam się wcześniej. Kilka miesięcy temu po prostu nic bym nie zrozumiała. No a grafik zajęć i ich zasób nie pokrywają się z informacjami na stronie internetowej. Kto by sie tam bawił w aktualizowanie strony... Drobiazg! Ważne, że spinning, na który się wybrałam jakimś cudem się odbywał o tej właśnie porze.
Jak przystało na stałą bywalczynię klubów fitness, wzięłam ze sobą ręcznik i buty na zmianę. W szwedzkim klubie buty zdejmowało się już przy wejściu i boso zasuwało do szatni. W Polsce aż tak drastycznie nie było, ale część z szatniami była wydzielona i wykluczała chodzenie po siłowni w buciorach z ulicy. Tu nikt o to nie dba. Dziewczyny przychodzą na zajęcia już ubrane, zwarte i gotowe i nikt nikomu dupy nie truje o szczegóły. Trener również na luzie, bo choć ubrany na sportowo, to nie pokusił się, żeby choć raz wsiąść na rower.
Brazylia to taki właśnie kraj pełen ludzi uśmiechniętych, rozrywkowych i tolerancyjnych. Tu wszyscy mają czas i dystans do siebie i innych. Nie wiem, czy kiedykolwiek się tego nauczę.

Najbardziej się cieszę, że na zajęciach spotkałam dwie koleżanki Szwedki. Trochę poplotkowałyśmy, umówiłyśmy się na jutro i przez chwilę poczułam, jakbym miała jakieś "social life".
Z resztą to życie tutaj wreszcie zaczyna przypominać normalne życie. W sobotę idziemy na wybory!

A to rzeczywistość :)