Wielojęzyczna reklama na lotnisku w Sao Paulo. Nie zapomnieli o polskim! :)))) |
Panie spotykają się raz w miesiącu na lunchu w restauracji lub w domu którejś z nich. Wtedy każda przynosi coś do jedzenia, jedzą, plotkują, wymieniają się adresami kosmetyczek. Przynajmniej tak to wyglądało na początku. Tak się ucieszyłam, że wreszcie mogę pogadać po angielsku, że spotkałam tyle kobiet w podobnej do mojej sytuacji, że czym prędzej się zapisałam. I nagle okazało się, że klub to dużo więcej, że istnieje już od 20 lat i głównie zajmuje się działalnością charytatywną. Ale ja, jak zwykle nie zaprzątałam sobie głowy szczegółami, zupełnie jak na pierwszym roku studiów, kiedy zapisałam się, ze względów towarzyskich tylko i wyłącznie, do organizacji studenckiej nie mając świadomości, że jej profil polityczny jest zupełnie odwrotny wobec przekonań mojej rodziny. Musiałam się potem w domu tłumaczyć.
Tym razem jak zwykle nie zapanowałam nad językiem i kiedy dziewczyny zapytały mnie czy nie chciałabym im pomóc, od razu zgłosiłam się do prowadzenia wewnętrznej gazetki. No i bosko, to jest coś, co zawsze mnie kręciło, ale są i konsekwencje, na szczęście raczej miłe.
Klub z dwudziestoletnią tradycją i prawie setką członkiń ma swój zarząd, którego nagle stałam się częścią, konto w banku i obowiązek rozliczania się ze swojej działalności. A ja głupia myślałam, że to tylko taka zabawa. Teraz, nawet jak się będzie waliło i paliło, muszę każdego pierwszego dnia miesiąca rozesłać "Pine Post" moim czytelniczkom. Wcześniej trzeba go złożyć i choć artykuły i materiały tworzyć będą inni, to ja jestem od pilnowania terminów. Jestem bardzo podekscytowana i już nie mogę się doczekać swojego pierwszego numeru.
Na ostatnim zebraniu zarządu dowiedziałam się też na czym polega jego praca. Poza ustalaniem kolejnej daty wspólnego lunchu, dziewczyny starają się aktywizować całą grupę. Kilka razy w miesiącu angażują się w prace charytatywne na rzecz domu dziecka dla dziewczynek po przejściach. Organizują też wspólne wieczorne wypady z mężami i lekcje gotowania. Fajny pomysł z tym gotowaniem, bo każda z nas jest z innej części świata i ma wiedzę trudną do zdobycia przez kogoś z zewnątrz. To prawdziwa kopalnia przepisów, doświadczeń i eksperymentów. Oczywiście, kiedy padło pytanie o kolejną lekcję gotowania, znów nie utrzymałam języka za zębami. Wypaliłam, że ja mogę nauczyć Brazylijczyków, jak się robi prawdziwe pierogi, bo te, które oni nazywają polskimi są niejadalne. No takiego zachwytu się nie spodziewałam, bo to nawet nie była poważna oferta, a efekt jest taki, że na dwa dni przed wylotem do Polski na wakacje będę uczyła kilkanaście kobiet, jak się lepi pierogi. Na szczęście Pablo będzie wtedy na miejscu i jeśli uda mu się wyrwać z pracy, zabiorę go ze sobą. Bo one nie wiedzą, że choć farsz wychodzi mi pyszny, ciasto mojego autorstwa jest twarde jak kamień. To zdecydowanie jest działka mojego męża, bo od lat pierogi robimy razem.
No i stało się! Po roku pobytu w Brazylii wreszcie się zaadoptowałam. Mam brazylijskich przyjaciół i rozmawiam z nimi po portugalsku!, zapisałam się na siłownię i jestem na niej codziennie, choć nadal biegam po parku. A teraz mam jeszcze koleżanki z całego świata, z którymi spędzam coraz więcej czasu i które dały mi pracę, choć niepłatną i niezbyt mocno absorbującą, to jest to praca moich marzeń. I nagle sprzątanie i pranie nie jest moim jedynym zajęciem, a nawet nie zawsze mam na to czas. I choć nadal nie jest łatwo i nie mogę realizować wszystkich swoich snów, znów poczułam, że żyję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz