niedziela, 26 lipca 2015

Home sweet home

Jestem już w domu. Cudem! Ale wreszcie porządnie się wyspałam.

Tarchomin

Nasz pobyt w Polsce był bardzo intensywny. Trzy tygodnie to tylko w teorii dużo, ale biorąc pod uwagę, że niemal wszyscy pracują i mają czas na spotkania tylko w weekendy, robi się z tego zaledwie 6 wieczorów, a licząc niedziele 9.
Pierwszy weekend spędziliśmy na wielkim weselu. Było przepiękne. Czasy się zmieniły, co po weselach widać chyba najlepiej. My obchodziliśmy w Polsce czternastą rocznicę ślubu. Nasze wesele na 56 osób uważam za udane. Nikt mi co prawda nie dekorował sali ani kościoła, ale jedzenie w restauracji było pyszne, grała dobra muzyka, a największą atrakcją był ogród z parkietem do tańca, grill i piwo. Właściwie cała impreza szybko przeniosła się na zewnątrz. Kilka lat temu ślub brała moja przyjaciółka i zaskoczyła mnie kwartetem smyczkowym pod kościołem i magikiem na weselu. Miłym akcentem były również eleganckie cukierki dla gości w podziękowaniu za przybycie. Ale nawet tamto wesele udało się przeskoczyć obecnej parze młodej. Tak pięknych dekoracji jeszcze nie widziałam, jedzenie było wykwintne i przepyszne, mój mąż okupował stół z mięsami i co ważniejsze z bimbrem, a ja bar, gdzie można było poprosić o kolorowe drinki i koktajle. Barmani potrafili wyczarować nawet bezalkoholowe koktajle owocowe dla dzieci. Zrobiliśmy sobie również zdjęcia z automatu (z akcesoriami na głowach i bez), a dzięki takim fotkom przez cały wieczór powstawała spontaniczna, trochę wariacka i oryginalna księga z życzeniami dla Młodych.
Czemu ja nie miałam takich genialnych pomysłów?!

W czasie pobytu udało nam się wygospodarować kilka dni na zwiedzanie Wrocławia i okolic. Pojechaliśmy bez dziecka z parą przyjaciół i naprawdę wypoczęliśmy, choć nie fizycznie ;). Bo przecież te nasze przyloty do kraju nie oznaczają odpoczynku, mimo że to jedyny urlop mojego ślubnego. To jest rajd po rodzinie i przyjaciołach, bo dla wszystkich chcemy mieć choćby kilka godzin. To oczywiście nikomu nie wystarcza, więc mimo naszych heroicznych wysiłków, by wszystkich zadowolić i tak zdarza nam się wysłuchać czyichś pretensji. A przede wszystkim chcemy zadowolić samych siebie, bo przez ten rok w Brazylii między wakacjami w Polsce tęsknimy strasznie za ludźmi i życiem, które zostawiliśmy za sobą. Tak więc dzielnie znosimy codzienne zakrapiane posiedzenia lub imprezy i śpimy na kanapach i materacach wychodząc z założenia, że wątroby i kręgosłupy podleczymy w domu.

No i właśnie dochodzimy do najistotniejszej kwestii: nasz dom jest w Brazylii. Oczywiście pod Warszawą wciąż stoi budynek, który jest naszą własnością i nadal go tak nazywamy, ale u siebie jesteśmy dopiero w tym wynajętym szeregowcu w niewielkim mieście, po drugiej stronie globu. Uświadomiłam to sobie na dzień przed wylotem, kiedy nie mogłam znaleźć swojego paszportu. Walizki przepakowałam ze cztery razy, przewróciliśmy do góry nogami dwa domy i trzy samochody i nic. Nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje, że nie lecę z moją rodziną do Brazylii, że muszę zostać. I nagle się okazało, że wakacje są takie super, bo się za szybko kończą, a moje skończyć się nie chciały. Zaczęłam polkę galopkę po mieście, by jak najszybciej załatwić nowy paszport, wizę, bilet... W perspektywie miałam co najmniej dodatkowe trzy tygodnie pobytu w Polsce i nie była to miła wizja. Załatwiłam wszystko w 4 dni! To znaczy nową rezerwację i paszport, bo wizy już się nie dało. Wczoraj doleciałam do Kurytyby, choć znów tuż przed podróżą okazało się, że między przylotem do Rio a wylotem do Kurytyby mam ponad 13 godzin przerwy. Przenocowałam w hotelu, bo już nic się nie dało z tym zrobić. Z resztą jeszcze w Warszawie mojego biletu nie było w systemie i w ogóle nie mogłam się odprawić, potem przeszukali mnie dokładnie i przysięgam, że gdyby z jakiegoś powodu ewakuowali lotnisko, to wzięłabym do serca te wszystkie znaki i została w Polsce.

Kiedy wysiadłam z samolotu w Rio, natychmiast oblepiło mnie ciepłe i wilgotne powietrze, charakterystyczne dla tego kraju. W samolocie lokalnych linii podawali napoje z obowiązkowym lodem, Kurytyba przywitała mnie zimnem i wilgocią, a sąsiedzi grillem oczywiście. Wszystko jest na swoim miejscu.
Mój dom, moje łóżko, zabawki mojego dziecka pod nogami... Jestem u siebie i jestem z siebie dumna. Czuję, że świat stoi przede mną otworem i to głównie dzięki językom. Nowy bilet załatwiłam sobie dzwoniąc do Holandii. Gdybym czekała na otwarcie polskiego biura, pewnie nie byłoby już miejsca w samolocie (na konferencję statystyczną w Rio ściągnęło do miasta 5000 ludzi z całego świata; kto by pomyślał, że tyle osób lubi taką nudną dziedzinę nauki ;) ). Na lotnisku zdążyłam na samolot do Kurytyby tylko dzięki szybkiej orientacji w dzikim tłumie, którą umożliwiła mi znajomość portugalskiego. Tyle rzeczy już musiałam załatwić w tylu różnych krajach, że już nawet polskie urzędy mi nie straszne. I choć czasem czuję się, jakby mnie ktoś wyjął z jednej (europejskiej) książki i włożył do drugiej (latynoskiej), a czasem jestem w rozkroku i rozdarciu między dwoma kulturami i dwoma domami, to cieszę się, że mieszkam w Brazylii i nie będzie mi łatwo za kilka lat zostawić ją za sobą.

2 komentarze:

  1. Fajny blog. Pozdrawiam z Konina. Joanna . 42l.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję i polecam się na przyszłość :)))

      Usuń