Korzystając z długiego weekendu i z zaproszenia naszych przyjaciół, wybraliśmy się razem z nimi na tygodniowe wakacje na północy Brazylii. Jak do tej pory nie miałam okazji odwiedzić tych najcieplejszych stanów mojego nowego kraju, a szczególnie Bahia, której stolicą jest Salwador słynie z pięknych plaż i jest częstym celem rodzinnych wczasów.
My wykupiliśmy sobie pobyt w ośrodku Club Med na wyspie Itaparica. Kto zna tę sieć hoteli, wie, że są warte swojej ceny. Dla nas największym wabikiem był Mini Club, w którym dzieci mogą się bawić od rana do nocy, dając rodzicom chwilę oddechu. Na miejscu zastaliśmy wielki basen w otoczeniu palm, korty tenisowe, pole golfowe, nowoczesną siłownię, wielką instalację do akrobacji cyrkowych, mały basen dla najmłodszych, halę do gry w kosza, stanowisko do strzelania z łuku, a na plaży można było wypożyczyć łódkę. To, alkohole i wszystko inne w cenie "All inclusive".
Nasza Mała nie od razu zakochała się w zajęciach zorganizowanych. Zdecydowanie wolała siedzieć z nami w basenie niż bawić się z innymi dziećmi, więc chodziła tylko na zajęcia cyrkowe na trapezie i na strzelanie z łuku. Rozkręcała się dopiero na wieczornych podchodach, więc dołączała do dzieci w drugiej turze zabaw o 19:30, ale to nam dało trochę pola do manewru ;)
Czasem nasze marzenia się spełniają i sami o tym nie wiemy. Kiedy zobaczyłam te palmy, a między nimi leżaki i basen z widokiem na ocean, zrozumiałam, że właśnie spełniło się moje o egzotycznych wakacjach. Byłam zachwycona i chciałabym tam jeszcze wrócić.
To, co zaskoczyło mnie najbardziej, to obsługa hotelu. Cały sztab ludzi właściwie tam mieszkał. Nie mówię oczywiście o pracownikach restauracji, recepcji, czy o sprzątaczkach. Mnóstwo innych osób dbało tam o naszą rozrywkę. Aqua aerobic i zumba posiadały swoją oprawę, każda atrakcja sportowa miała co najmniej jedną osobę do obsługi, samymi dziećmi zajmowało się chyba z dziesięcioro ludzi. Wieczorem wszyscy oni robili dla nas show na scenie. Tańczyli i śpiewali lub rozbawiali nas do łez, a po zakończeniu przedstawienia rozkręcali imprezę w barze. W ciągu dnia jedli z nami posiłki dosiadając się do stolików wczasowiczów, więc wszystkich ich znaliśmy z imienia i wiedzieliśmy o sobie nawzajem cokolwiek. To było dla mnie nowe doświadczenie, bo przyzwyczajona jestem do obsługi profesjonalnej, ale raczej bezosobowej i zdystansowanej. Tu poczułam się prawie jak na koloniach!
Trochę tylko żałowałam, że z ośrodka nie dało się wyjść samodzielnie. Ale może to i lepiej... Sama wyspa nie urzeka, tamtejsza zabudowa wręcz straszy i wszędzie jest brudno. Dostać się na Itaparicę można promem z Salwadoru i już w czasie tej podróży człowiek siedzi jak na szpilkach. Tabun czarnoskórych ludzi na pokładzie prawie siada sobie na głowie, a pomiędzy nimi przepycha się mnóstwo sprzedawców wszystkiego. Do tego uraczono nas małym poetyckim przedstawieniem bardzo wątpliwej jakości i muszę przyznać, że się bałam. Ciekawostką jest, że pływy w tym miejscu są tak duże, że promy nie są w stanie poruszać się w nocy, a i rano niezbyt wcześnie jest to możliwe. Z resztą wyspa otoczona jest kamiennym wałem, jakby odchodząca woda ściągnęła za sobą skały, ale już ich nie nanosiła z powrotem. Dlatego dość daleko od brzegu jest wciąż płytko i nie ma fal. Za to przedostać się przez ten wał nie jest łatwo i stąd nazwa wyspy, która w języku Indian oznacza kamienny mur.