środa, 7 czerwca 2017

Repatriacja


Jestem w Polsce już trzy tygodnie i już prawie nie pamiętam mojego życia w Brazylii, tak intensywny jest ten czas tutaj. Momentami brakuje mi już sił i podpieram się nosem ;)

Ostatni miesiąc w Kurytybie spędziłam na pakowaniu, sprzątaniu, sprzedawaniu i oddawaniu połowy naszego dobytku, załatwianiu formalności i pożegnaniach. Nie było fajnie, bo poza ogromem pracy, musiałam jeszcze zmierzyć się ze swoimi niezbyt pozytywnymi emocjami. Nie chciałam wracać i już, więc wszystko szło jak po grudzie. Na szczęście mogłam liczyć na swoje przyjaciółki. Ostatniego dnia przed wylotem, kiedy nic mi się już nie mieściło w walizkach, frustracja sięgnęła zenitu i zaczęłam histeryzować, Islandka zapukała do drzwi z sześciopakiem piwa, które przyniosła, żeby pomóc mi się zrelaksować. Tym drobnym gestem pomogła mi bardziej niż tym piwem i będę za nią tęskniła jak za nikim innym. Dziś obie jesteśmy już w Europie i obie urządzamy nasze domy.

Muszę przyznać, że jestem zaskoczona, jak boleśnie niewiele się zmieniło przez te trzy lata. Przybyło dużo dróg, ludzie jeżdżą trochę mniej nerwowo i zatrzymują się przed pasami, jakby to Szwecja była ;) Dostrzegłam jedną, niebezpieczną rzecz na drogach, która mi nigdy wcześniej nie przeszkadzała. Czemu, skoro mam zielone światło, i tak muszę się zatrzymać, bo piesi też mają zielone? Przecież to niebezpieczne dla przechodniów! W wielu krajach, w tym w Brazylii, piesi mają zielone ze wszystkich stron, a auta stoją wtedy na czerwonym. Mam kłopot z dostosowaniem się i już ze dwa razy wjechałam na pasy tuż przed nosem zaskoczonych spacerowiczów.
Ale poza ucywilizowaniem na drogach, nie zmieniło się chyba nic. Mała wskoczyła w relacje z koleżankami z osiedla, jakby nigdy ich nie przerwała, do mnie nie odzywają się te same sąsiadki, co zwykle, w Auchan wszystkie produkty znalazłam w tej samej lokalizacji, tylko ja nie umiem już nic z nich ugotować.
Czuję wielką kulinarną pustkę w głowie i mam kłopot z wymyśleniem, co na obiad. Z resztą w moim domu trwa remont i na widok zapylonej kuchni, w której brakuje talerzy i garnków, bo większość stoi jeszcze w kartonach, jakoś odechciewa mi się gotowania. Wszystkiego mi się odechciewa w domu pełnym Ukraińców, zapachu farby i wszędobylskiego kurzu.

Podobno przystosowanie się po powrocie do domu trwa dwa razy dłużej niż odnalezienie się w innym kraju. Dzieje się tak dlatego, że zmieniamy się przez takie życie ekspatrianta, trochę oddalamy się od naszych "lokalnych" przyjaciół, których życie przecież też nie stoi w miejscu (choć z mojego punktu widzenia stoi w miejscu jak zabetonowane i tylko dzieci im urosły ;-p ). Wracamy z bagażem zupełnie innych doświadczeń i wrażeń, ale nikogo to tak naprawdę nie interesuje, każdy żyje własnym życiem. A oczekiwania mamy inne: chcemy wrócić do punktu wyjścia. Ja oczekiwałam, że odpocznę po wariackim okresie pakowania, a tymczasem wpadłam z deszczu pod rynnę.

Tęsknię za Brazylią jak cholera, za moim spokojnym życiem w pięknych "okolicznościach przyrody". Tęsknię za Międzynarodowym Klubem Kobiet Stanu Parana, który dał mi przyjaciół, poczucie przynależności do społeczności i pracę, dzięki której czułam się potrzebna. Tęsknię za czystym domem i ulubioną restauracją sushi, za naszym autem i treningami w parku i na siłowni.
Moje życie znów wywróciło się do góry nogami, ale nie ma tu już mojej Islandki, która przybiegłaby z zestawem ratunkowym.

środa, 10 maja 2017

Malujemy trawę na zielono ;)


Powoli pakujemy walizki, sprzedajemy rzeczy, naprawiamy drobne usterki w domu. Właściwie to nie powoli, w tej chwili narzuciliśmy już tempo, bo został nam tylko tydzień do wyprowadzki.
Ja pakuję walizki i umawiam fachowców, mąż załatwia formalności, Mała zaś odmawia współpracy i nie chce pakować zabawek.
Jestem fizycznie skonana, ale to pewnie bardziej z powodu emocji i nadmiaru spraw, bo przecież nie przerzucam worków z piaskiem. Spuściłam też trochę z tonu i nie chodzę już codziennie na siłownię. Jeszcze kilka dni i będzie po wszystkim.
Najgorsze chyba jednak czeka mojego ślubnego, który musi oddać dom agencji nieruchomości. Tu właściciel raczej nie bierze w tym udziału. Na spotkanie przychodzi spec od uszkodzeń i przez lupę sprawdza każde pęknięcie na ścianie, zapala każdą jedną żarówkę i upewnia się, że rury są drożne.
Malowanie po trzech latach, to normalna sprawa i nie ma z tym problemu. Gorzej, że agencja chce zarobić i obciąża wszystkich wynajmujących wszystkimi uszkodzeniami, nawet tymi, które ci zastali wprowadzając się. W Europie za takie praktyki pewnie by beknęli, ale tu to normalka i po prostu trzeba negocjować. Nóż mi się w kieszeni otwiera, ale jesteśmy przygotowani. Po pierwsze Pablo zrobił mnóstwo zdjęć, które dołączył do protokołu odbioru domu trzy lata temu. Oni pewnie do tego nie zajrzą przy wycenie, ale podstawa do negocjacji jest pewna. Poza tym wymieniliśmy każdą możliwą żaróweczkę w domu, gipsujemy każdą najmniejszą dziurkę w ścianie i upraliśmy nawet sofę i wykładzinę. Mam nadzieję, że nie dołożymy już do tego interesu, ale jak z doświadczeń znajomych wynika, że i tak się do czegoś przyczepią. Dobrze, że mnie przy tym nie będzie.
Dla właściciela to fajnie jest wynająć taką agencję, bo choć ponosi koszty obsługi, to przynajmniej chata jest jak nowa po każdym wynajmie i nie trzeba się martwić malowaniem i remontem. Jednak z mojego punktu widzenia to żadna przyjemność być klientem i wynajmującym.

Trochę mi smutno, czasem zbiera mi się na płacz. Ten wynajęty dom, był moim domem przez trzy lata. Nigdy już do niego nie wrócę. Nie wiadomo nawet, czy kiedykolwiek wrócę do Brazylii. Dobrze, że huk pracy zaprząta moje myśli bardziej niż pożegnanie. A tego ostatniego dnia, w drodze na lotnisko zacisnę zęby i spróbuję nie płakać ze względu na córkę. Dla niej ta przeprowadzka jest jeszcze trudniejsza niż dla mnie.

sobota, 29 kwietnia 2017

Co zyskałam dzięki ekspatriacji

Niby to niemożliwe, bo czas biegnie zawsze tak samo, ale dla mnie życie zaczęło przypominać karuzelę. Wciąż jest tyle spraw do załatwienia i zamknięcia, powoli ruszają też prace remontowe w naszym polskim domu, które koordynuję zdalnie.
Przyjętym w Brazylii zwyczajem jest urządzanie imprez pożegnalnych dla znajomych. Oczywiście organizacja takiego pożegnania leży po naszej stronie, bo nikt nie wpadł na pomysł, że może jesteśmy zbyt zajęci pakowaniem i można by nas po prostu zaprosić na przyjęcie na naszą cześć ;) Tak więc najbliższe dwa weekendy, które są jednocześnie moimi ostatnimi w tym kraju spędzę przy garach. W tygodniu wciąż chodzę na siłownię i działam w klubie. Na szczęście znalazłam swoją następczynię do pracy przy gazecie i nie będę musiała ratować dziewczyn przygotowując kolejny numer już z Polski.
Beverly jest lepiej przygotowana do tej pracy niż ja, bo jest Kanadyjką, więc poradzi sobie z językiem. Ja zawsze potrzebowałam kogoś do zrobienia korekty. Ostatnio siedziałyśmy razem przy komputerze i przypomniały mi się moje początki, które miałyśmy bardzo podobne.
Ona przyjechała tu dwa miesiące temu i właśnie dowiedziała się, że jest tu na wizie swojego męża (menadżera w fabryce Volvo), która nie zezwala jej na pracę zarobkową na posadzie nauczycielki w szkole międzynarodowej. Jej ślubny siedzi w robocie od świtu do nocy, a ona utknęła sama w mieście, które jej się nie podoba i którego nie zna. Do tego wszystkiego jej znajomość portugalskiego ogranicza się "dzień dobry" i "do widzenia", więc najprostsze czynności urastają do rangi życiowych wyzwań, bo jak tu zrobić zakupy czy pójść do fryzjera? Przynajmniej trafiła do klubu szybciej niż ja, za chwilę zaangażuje się w działania zarządu i choć częściowo rozwiąże problem samotności.
Tak, byłam tam, dokładnie w tym samym punkcie, w którym teraz jest Bev. A teraz jestem dużo, dużo dalej i nigdy wcześniej nie osiągnęłam tak dużo w ciągu trzech lat.
Codziennie porozumiewam się w trzech językach i to czasem równocześnie. Po prostu przeskakuję pomiędzy nimi w razie potrzeby. Również tłumaczę pomiędzy nimi "synchronicznie". Telewizję oglądam tylko po angielsku i jest to dla mnie naturalne jak słońce na niebie. Owszem, czasem nie rozumiem słowa czy dwóch, ale dotyczą one medycyny albo żargonu prawniczego, których pełne są dzisiejsze seriale. Mniej naturalnie, ale również z całkowitym zrozumieniem śledzę brazylijskie bajki mojej Małej i już nie drażni mnie portugalski. Stał się takim drugim angielskim i czerpię ogromną satysfakcję z każdej rozmowy w tym języku.
Dużo nauczyłam się o Brazylii i jej mieszkańcach, podróżowałam po tym wielkim kraju i zobaczyłam więcej, niż kiedykolwiek marzyłam. Poznałam ludzi z całego świata, ludzi różnych kultur, mówiących po angielsku z wieloma akcentami. Znalazłam tu przyjaciół, a moje trzy bratnie dusze pochodzą z czterech różnych krajów.
Zainwestowałam w siebie: dzięki znajomości języka mogłam zrobić kursy cukiernicze, wymieniłam się też doświadczeniami z kobietami z całego świata na wspólnych lekcjach gotowania. Nauczyłam się szydełkowania i jazdy na rolkach. Każdy dzień zaczynam od siłowni i mam lepszą kondycję i silniejsze ciało niż kiedykolwiek. Tylko schudnąć mi się nie udało przy moim bogatym życiu towarzyskim, ale nie żałuję.
Sprawdziłam się, dałam radę i nabrałam pewności siebie. Nastroje depresyjne, kiedyś bardzo częste, przestały być moim problemem. To wszystko dzięki Brazylii, która jest krajem pięknym i trudnym, gościnnym i niebezpiecznym jednocześnie. To było wielkie wyzwanie, ale nagroda okazała się warta wysiłku. Nie wierzę, że to mówię, ale cieszę się, że jestem expatem.

piątek, 7 kwietnia 2017

Selfie

Selfie lustrzanką ;)
Na nasze ostatnie wakacje zabrałam ze sobą swoją lustrzankę. Niewygodny jest ten aparat, bo duży i nieporęczny, ale żaden smartfon nie robi takich zdjęć jak mój wysłużony już Nikon. Co nie znaczy, że nie robię sobie selfie, oczywiście że tak, ale trochę się tego wstydzę, więc staram się być przy tym dyskretna i szybka.
Ludziom jednak publiczność nie przeszkadza. Rażą mnie panienki uśmiechające się promiennie do własnego odbicia. Nie mogłam się oprzeć i zrobiłam im trochę fotek w restauracji na plaży, z której najlepiej widać było zachód słońca. Mnóstwo ludzi przyszło sfotografować zachód i siebie na jego tle. Zaskoczyła mnie zmiana, jak dokonała się w ostatnich latach. Poza mną, tylko jedna osoba miała aparat, ktoś miał kamerkę GoPro, ale większość robiła zdjęcia komórkami. Jakoś to wszystko nie miało klimatu fotografowania. I jak się ludziom mieści taka ilość zdjęć na dysku? Moja komórka jest już dawno zapchana!
Pamiętam jeszcze kodaki na prawdziwą kliszę i pierwsze cyfrówki. Nawet żałowałam, że nie mam takiej wodoszczelnej, bo widoki pod wodą były równie zapierające dech w piersiach, co nad nią. To by dopiero była pamiątka na całe życie.

Selfie na chwiejnej łódce z przyjaciółmi w tle

Tło do selfie ;)










środa, 5 kwietnia 2017

Fernando de Noronha


Nigdy jeszcze nie byłam tak daleko na północy Brazylii ani tak daleko na wschód. Wyspa na której spędziliśmy ostatni tydzień jest oddalona od stałego lądu o godzinę lotu samolotem. Z tego też powodu musieliśmy przesunąć zegarki o godzinę, czego początkowo nie byliśmy świadomi.
Poza tym to ulubione miejsce wielu nowożeńców, którzy spędzają tam miesiąc miodowy i gdyby mnie było stać szesnaście lat temu, sama wybrałabym Noronhę na podróż poślubną.
Najpierw byłam zaskoczona ilością ludzi, która wysypała się z samolotu i okupowała maleńki terminal. Wszyscy musieliśmy się zarejestrować i zapłacić kosmiczną wręcz opłatę "klimatyczną", bo wyspa jest parkiem narodowym. Potem jechaliśmy główną (i jedyną) ulicą przez niezbyt ładne zabudowania. Sam hotel też nie należał do luksusowych, choć był chyba jednym z najlepszych. Ale miał basen, co dla naszej córki jest znacznie większą atrakcją niż plaże. Nawet te rajskie plaże z idealnie czystą wodą, delfinami i żółwiami.
Znajomi, którzy doradzili nam podróż na Fernando do Noronha powiedzieli nam, że 5 dni w zupełności nam wystarczy i mieli rację. Wynajęliśmy buggy - przekomiczny, maleńki i plastikowy samochodzik za to z napędem na cztery koła, który zawiózł nas na każdą jedną plażę mimo wertepów. Ale ponieważ wyspa ma 7 kilometrów długości i pewnie ze 3 szerokości nie zajęło nam to dużo czasu.
Jestem zachwycona tymi naszymi krótkimi wakacjami, bo poza pięknymi widokami, pierwszy raz w życiu widziałam delfiny, żółwie morskie i wiele różnych kolorowych ryb. Pływaliśmy przy rafie koralowej i mogłam się jej przyjrzeć z bliska nie płosząc przy tym ryb. To było wspaniałe pożegnanie z Brazylią, jedyne w swoim rodzaju. Zrobiliśmy prawie 500 zdjęć, dlatego proszę o wybaczenie, że tak wiele ich zamieszczam. Trudno mi się było zdecydować.

Praia do Leao

Praia do Boldro


Kolejne wyspy archipelagu




Te rybki podpływały do statków, żeby je "wyczyścić"

Delfiny ścigały się nami, trudno im było zrobić dobre zdjęcie

W porcie pływały żółwie i płaszczki

Praia do Sancho

Praia do Sancho - tu nurkowaliśmy ze statku, bo od strony lądu trudno się tam dostać


Mnóstwo muszek i mnóstwo jaszczurek



Praia do Porco





Na jednej skale siedziało co najmniej kilkadziesiąt krabów


Nasze buggy

piątek, 24 marca 2017

Wakacje

Przed nami jedyne w tym roku wakacje. Jutro wylatujemy na piękną wyspę na północy Brazylii. Zaprzyjaźnieni Brazylijczycy polecili nam to miejsce jako zdecydowanie warte zobaczenia przed powrotem do Europy. Zaznaczyli przy tym, że tanio to tam nie jest, ale zdecydowanie warto.
Dowiedzieliśmy się, że Fernando do Noronha to wyspa - rezerwat, sporo oddalona od stałego lądu. Trzeba tam polecieć.
Wyszukałam hotel i akurat była promocja, więc się ucieszyłam i chwilę później udało mi się znaleźć tanie bilety. Zarezerwowałam hotel, minutę później kliknęłam KUP BILET i okazało się, że wyświetliło mi cenę za osobę, a nie total. Nie spodziewałam się zapłacić trzy razy więcej, ale z hotelu w promocyjnej cenie nie mogłam już zrezygnować, więc nie miałam wyjścia.
Pochwaliłam się koleżankom, gdzie jadę i nagle się okazało, że to jakaś super mega miejscówa, gdzie się pływa z delfinami i żółwiami w raju na ziemi. Wszystkie mi zazdroszczą, każda chce tam jechać, a jedna już nawet była. I ta jedna powiedziała mi, że do kosztów pobytu muszę doliczyć również "opłatę klimatyczną", a to dla naszej trójki prawie tysiąc złotych, opłatę za kartę wstępu na plaże - taki ski pass oraz że powinniśmy wynająć samochód, bo odległości są zbyt duże, a inne środki lokomocji się nie opłacają. Oczywiście auto to kolejny tysiąc. Ale oczywiście warto i ona chciałaby tam wrócić. Pablo się wkurzył, obojgu nam się odechciało tej wycieczki. Teraz się jeszcze okazało, że większość restauracji gotuje na odsolonej wodzie morskiej, co może stanowić pewien kłopot dla nieprzyzwyczajonego żołądka.
Na koniec hotel w odpowiedzi na moja prośbę o transfer z lotniska przypomniał mi, że mam rezerwację na pokój dwuosobowy i nie ma w nim miejsca na dostawkę, ale oczywiście mogę go zamienić na większy pokój za wyższą cenę. Nie wiem, jak to się stało! Zawsze rezerwuję pokoje dla trzech osób i nigdy mi się nie zdarzyło przeoczyć własnego dziecka.
Szlag by to wszystko trafił. Zaopatrzyłam się już w leki, przygotowałam porcje obiadowe dla mojego małego niejadka i uzbroiłam się w uśmiech. Będzie co ma być. To nasze ostatnie wakacje w Brazylii, jedyne w tym roku, więc muszą się udać. Poza tym chcę zobaczyć ten raj na ziemi, póki jeszcze mam szansę.
Opiszę wszystko za tydzień, jak wrócę. A potem czas przyspieszy, będę musiała pozamykać sprawy, wydać przyjęcie pożegnalne i spakować się na wyjazd. Zostanie mi na to tylko półtora miesiąca. Ale wzorem Scarlett "Pomyślę o tym jutro".

czwartek, 23 marca 2017

Słowo honoru

Po czym kobieta w Polsce poznaje, że ma do czynienia z prawdziwym mężczyzną? Po tym, że zawsze może na nim polegać, że zawsze dotrzymuje słowa.
Tutaj każdy facet jest macho, ale każdy rzuca słowa na wiatr nawet w biznesie, a może właśnie szczególnie w biznesie.
Mam do naprawienia szafę. Obdzwoniłam kilku stolarzy, do jednego się nawet dodzwoniłam, umówiłam na spotkanie, ale nie przyszedł. Oczywiście nie zadzwonił, po prostu się nie pojawił. Gdybym była Brazylijką, zadzwoniłabym jeszcze raz. Ale nie jestem i nie chcę tego pana tu nawet widzieć.
Zamówiłam też serwis do prania sof i wykładziny. Tu się wynajmowany dom oddaje w stanie idealnym: odmalowany i wysprzątany, nie mam więc wyjścia i muszę obdzwonić kilku fachowców. Przemiły młody człowiek uprał mi sofy, ale nie miał przy sobie maszyny do prania dywanów. Obiecał, że wróci następnego dnia, skasował należność i odjechał. Niestety nie pojawił się ani następnego dnia, ani kolejnego. Po tygodniu ponownie zadzwoniłam do firmy, przypomniałam się i umówiłam na dzień i godzinę. I oczywiście znów wykazałam się naiwnością. Nie wiem, ile jeszcze razy przyjdzie mi zadzwonić, ale tłumaczę sobie, że przynajmniej ćwiczę portugalski. Szkoda tylko, że moja nauczycielka, starsza pani, uznała, że jedynym przekleństwem godnym damy jest "o kurcze", więc nawet nie umiem kogoś zwyzywać.