Jestem w Polsce już trzy tygodnie i już prawie nie pamiętam mojego życia w Brazylii, tak intensywny jest ten czas tutaj. Momentami brakuje mi już sił i podpieram się nosem ;)
Ostatni miesiąc w Kurytybie spędziłam na pakowaniu, sprzątaniu, sprzedawaniu i oddawaniu połowy naszego dobytku, załatwianiu formalności i pożegnaniach. Nie było fajnie, bo poza ogromem pracy, musiałam jeszcze zmierzyć się ze swoimi niezbyt pozytywnymi emocjami. Nie chciałam wracać i już, więc wszystko szło jak po grudzie. Na szczęście mogłam liczyć na swoje przyjaciółki. Ostatniego dnia przed wylotem, kiedy nic mi się już nie mieściło w walizkach, frustracja sięgnęła zenitu i zaczęłam histeryzować, Islandka zapukała do drzwi z sześciopakiem piwa, które przyniosła, żeby pomóc mi się zrelaksować. Tym drobnym gestem pomogła mi bardziej niż tym piwem i będę za nią tęskniła jak za nikim innym. Dziś obie jesteśmy już w Europie i obie urządzamy nasze domy.
Muszę przyznać, że jestem zaskoczona, jak boleśnie niewiele się zmieniło przez te trzy lata. Przybyło dużo dróg, ludzie jeżdżą trochę mniej nerwowo i zatrzymują się przed pasami, jakby to Szwecja była ;) Dostrzegłam jedną, niebezpieczną rzecz na drogach, która mi nigdy wcześniej nie przeszkadzała. Czemu, skoro mam zielone światło, i tak muszę się zatrzymać, bo piesi też mają zielone? Przecież to niebezpieczne dla przechodniów! W wielu krajach, w tym w Brazylii, piesi mają zielone ze wszystkich stron, a auta stoją wtedy na czerwonym. Mam kłopot z dostosowaniem się i już ze dwa razy wjechałam na pasy tuż przed nosem zaskoczonych spacerowiczów.
Ale poza ucywilizowaniem na drogach, nie zmieniło się chyba nic. Mała wskoczyła w relacje z koleżankami z osiedla, jakby nigdy ich nie przerwała, do mnie nie odzywają się te same sąsiadki, co zwykle, w Auchan wszystkie produkty znalazłam w tej samej lokalizacji, tylko ja nie umiem już nic z nich ugotować.
Czuję wielką kulinarną pustkę w głowie i mam kłopot z wymyśleniem, co na obiad. Z resztą w moim domu trwa remont i na widok zapylonej kuchni, w której brakuje talerzy i garnków, bo większość stoi jeszcze w kartonach, jakoś odechciewa mi się gotowania. Wszystkiego mi się odechciewa w domu pełnym Ukraińców, zapachu farby i wszędobylskiego kurzu.
Podobno przystosowanie się po powrocie do domu trwa dwa razy dłużej niż odnalezienie się w innym kraju. Dzieje się tak dlatego, że zmieniamy się przez takie życie ekspatrianta, trochę oddalamy się od naszych "lokalnych" przyjaciół, których życie przecież też nie stoi w miejscu (choć z mojego punktu widzenia stoi w miejscu jak zabetonowane i tylko dzieci im urosły ;-p ). Wracamy z bagażem zupełnie innych doświadczeń i wrażeń, ale nikogo to tak naprawdę nie interesuje, każdy żyje własnym życiem. A oczekiwania mamy inne: chcemy wrócić do punktu wyjścia. Ja oczekiwałam, że odpocznę po wariackim okresie pakowania, a tymczasem wpadłam z deszczu pod rynnę.
Tęsknię za Brazylią jak cholera, za moim spokojnym życiem w pięknych "okolicznościach przyrody". Tęsknię za Międzynarodowym Klubem Kobiet Stanu Parana, który dał mi przyjaciół, poczucie przynależności do społeczności i pracę, dzięki której czułam się potrzebna. Tęsknię za czystym domem i ulubioną restauracją sushi, za naszym autem i treningami w parku i na siłowni.
Moje życie znów wywróciło się do góry nogami, ale nie ma tu już mojej Islandki, która przybiegłaby z zestawem ratunkowym.