poniedziałek, 29 września 2014
Lokalesi - czyli co o tym myślę II
Niedługo minie pół roku od naszej przeprowadzki do Kurytyby. To dużo i niedużo jednocześnie. Pół roku to za mało, żeby nauczyć się obcego języka, przynajmniej takiego niespokrewnionego z rodzimym. To za mało, żeby poznać kulturę innego kraju, ale wystarczająco, żeby się z kimś zakumplować. Celowo nie mówię zaprzyjaźnić, bo z tym różnie bywa. Można w tak krótkim czasie zdobyć przyjaciela na całe życie, można też poznać kogoś, uznać za przyjaciela, ale życie weryfikuje taką przyjaźń.
Z resztą okazuje się, że z przyjaciółmi też trzeba mieć "po drodze". Bo kiedy mam męża i małe dziecko, a moja przyjaciółka wciąż jest singielką i trafia na coraz gorszych facetów... Czy ona musi chcieć wysłuchiwać moich narzekań na nieprzespane noce i męża piwosza na przykład? Czy ja jestem w stanie zrozumieć, co oznacza samotność? Cóż, obie możemy się starać, ale doświadczenie uczy, że najbliżej nam do tych w podobnej sytuacji życiowej.
Prawdę mówiąc liczyłam na znalezienie w Brazylii kogoś na emigracji, kogoś, kto potrzebowałby mojego towarzystwa tak samo, jak ja jego. I może jeszcze znajdę, kto wie?
Póki co imprezujemy co najmniej raz w tygodniu z naszymi sąsiadami. Rodrigo, jak wielu innych Brazylijczyków, mieszkał kiedyś w Stanach, dobrze mówi po angielsku i wie, jak to jest być samotnym w obcym kraju. Dlatego nas zaprosił na grilla zaraz po naszej przeprowadzce. Inni znajomi oferują się z każdą możliwą pomocą i można na nich liczyć w każdej sytuacji. To bezcenne i niesamowite.
Ostatnio miałam kłopot z samochodem i nie mogłam odwieźć Małej do szkoły. Zawiozła nas jedna z sąsiadek, potem podrzuciła mnie do domu i nie chciała nawet przyjąć ciasta w podziękowaniu. A przecież spóźniła się do pracy godzinę!
Innym razem zapytałam o kilka produktów spożywczych typowych dla Polski, ale raczej nieznanych tutaj. Dwie dziewczyny poświęciły sporo czasu na przeszukanie sklepów i po kilku dniach dostałam kaszę jęczmienną z dostawą do domu ;)
No a wspomniany już sąsiad jest niezastąpiony, bo dzięki niemu mamy kontakt z ludźmi w każdy weekend. Tylko ostatnio coś mi zaczęło zgrzytać w tej relacji. Widzimy się co tydzień, wyjechaliśmy na wspólny weekend za miasto i planujemy kolejne takie wypady, ale nadal nie jesteśmy przyjaciółmi. Co najwyżej kumplami. Usłyszałam, jak opowiadał swojemu znajomemu, że zaprasza nas, bo chce nam pomóc i zapraszał też wszystkich innych obcokrajowców, którzy mieszkali na tym osiedlu przed nami. Doceniam to, naprawdę, ale po pół roku chciałabym, żeby powodowała nim także sympatia do nas, czyli coś więcej niż tylko chęć niesienia pomocy.
Poza tym muszę przyznać, że tutejszy wzorzec imprezowania szybko mi się znudził. Tu się zawsze i tylko grilluje! Towarzystwo rozdziela się na dwie grupy. Kobiety rozmawiają ze sobą, ale nie wiem o czym, bo nie znam portugalskiego. Siedzenie z nimi oznacza dla mnie bierność towarzyską, nudzę się jak mops, a muszę udawać zainteresowane. Większość znanych mi pań nie zna angielskiego, a nawet jeśli, to unikają mówienia w tym języku jak ognia. W tym czasie faceci siedzą oddzielnie i są dużo bardziej otwarci na międzynarodowe rozmowy. Chętnie się do nich dosiadam, mimo że niezręcznie jest być jedyną kobietą w męskim towarzystwie. Nie cieszy nas ten podział na płcie. Uważamy, że weselej i zdecydowanie bardziej interesująco jest w mieszanym gronie.
Poza tym wszystkim nie bardzo potrafię Brazylijczyków rozgryźć. Są serdeczni, życzliwi i bardzo pomocni, ale nadają na zupełnie innych falach. Mamy inne poczucie humoru i nie rozumiemy tutejszego machoizmu. Nie ma między nami tej nici porozumienia. Złapałam ją dopiero w kontaktach z dziewczyną, która wyszła za Hiszpana i kilka lat spędziła w Europie. Przyznała, że jej życie wygląda inaczej, niż jej rodziny i trudno jest jej znaleźć u niej zrozumienie. Chociażby dlatego, że ona i jej mąż oszczędzają, a jej bliscy nigdy nie czują takiej potrzeby.
Bo Brazylijczycy wydają wszystko co mają i więcej. Ceny w sklepach z rtv i agd najczęściej podane są w ratach. Dopiero na dole, drobnym drukiem napisana jest cena całościowa. Na zakupy jeżdżą do Miami, kupują sobie wypasione, amerykańskie samochody, żyją na kredyt. Nigdy i nigdzie się nie spieszą (tego to im akurat zazdroszczę), pracują po 10 godzin i więcej, ale robią w tym czasie połowę tego, co przeciętny Europejczyk i trzeba im wszystko pokazać palcem, wydać polecenie, przypilnować. Do wielu rzeczy nie przywiązują wagi, nie wysilają bez potrzeby swojego intelektu. Nasz znajomy zżyma się, że od sześciu lat chodzi z żoną do tej samej kawiarni i zamawiają zawsze latte dla niej i machiato dla niego. I w 50% przypadków kawa ląduje na ich stoliku odwrotnie. Niby drobiazg, w końcu mogą sobie zamienić szklanki, ale w Europie zdarza się zdecydowanie rzadziej. Tutaj nikt nie widzi problemu.
Jak wspomniałam, miałam kłopot z samochodem, a Pabla akurat nie było w mieście. Poprosił o pomoc swoją asystentkę, która zadzwoniła do mnie i poradziła, żebym wezwała pomoc drogową. Świetny pomysł, ale ja nie mówię po portugalsku. Podpowiedziała, żeby zadzwonił mój mąż. Super, ale on też nie mówi po portugalsku i ona o tym wie, bo z nim pracuje. Po prostu nie skojarzyła. Mogłabym przykładów tego typu mnożyć w nieskończoność. To drobiazgi, ale w takim natężeniu potęgują wrażenie, że ma się do czynienia z dziećmi.
W szkole międzynarodowej, do której chodzi moja córka, po angielsku mówią nauczyciele i w tym języku odbywa się połowa lekcji. Ale wszelka korespondencja, informacje o wycieczkach, podręcznikach i szkolnych imprezach kierowana jest do nas po portugalsku. W sekretariacie nikt nie mówi nawet słowa po angielsku, więc kontakt ze szkołą mam poważnie utrudniony. Dziś zadzwonili z informacją, że nie zapisaliśmy córki na następny semestr. Dobrze, że był obok ktoś, kto mógł przetłumaczyć. I do głowy nam nie przyszło, że dziecko do szkoły zapisuje się co semestr, a nie raz do odwołania lub ukończenia nauki!
A najtrudniej mi zrozumieć co dla nich oznacza termin "macho". Każdy z tutejszych mężczyzn uważa się za macho, nawet jeśli jest zapuszczonym tatusiem z brzuszkiem. Kiedyś śmiałam się do Rodrigo, który nie mógł znaleźć czegoś w lodówce i potrzebował pomocy żony, że to normalne, a większość facetów nie wie nawet, gdzie ma skarpetki w szafie. Zaperzył się strasznie i spytał, czy mam okres. A ja tylko żartowałam! Możliwe, że on też, kto to wie?
Kiedyś zapłaciłam za coś, ale kasjer wydał resztę Pablowi, nie mi. W restauracji najpierw obsługują mojego ślubnego i to jemu portier wręcza pocztę i rachunki. To mi nawet nie przeszkadza, bo to nie ja muszę się produkować w nieznanym języku, zrzucam na męża konieczność zamawiania dla nas posiłku w knajpie czy załatwienia sprawy w urzędzie. Każdy kij ma dwa końce ;)
Cóż moje uczucia wobec Brazylijczyków są mieszane. Doceniam ich za otwartość, serdeczność, gościnność i radość życia. Nie umiem się dostosować do tutejszego stylu życia i tego, że są inteligentni... wolniej ;)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz