środa, 29 kwietnia 2015

Refleksje



Coś w tym jest, że człowiek mówi, co myśli, wychodzi na ulice protestować lub pisze bloga dopiero, kiedy targają nim silne emocje i to wcale nie te pozytywne.
Jak mi jest dobrze i jestem zadowolona, to chcę, żeby ten stan trwał i nie przerywam go sobie pracą nad internetowym pamiętnikiem ;)

Piszę o Brazylii i jej mieszkańcach, o rzeczach, które mnie otaczają i których doświadczam w tym jakże odmiennym kulturowo kraju. Ale mieszkam tu już rok i coraz mniej mnie zaskakuje. Rutyna wkradła się w moje życie i bardzo mnie to cieszy. Co prawda chciałabym widywać swojego męża trochę częściej, a skoro nie mogę, to wolałabym siedzieć sama w Polsce wśród rodziny i przyjaciół. Ale jest jak jest i rutyna daje mi poczucie bezpieczeństwa i zadomowienia się. Już nie czuję się tu tak zupełnie obco: osiedlowy chodnik jest moim chodnikiem, a wynajęty dom, moim domem.
Zastanawiam się tylko, czemu nie postrzegam tutejszych znajomych jako przyjaciół? Czemu nie weszliśmy jeszcze na ten wyższy poziom relacji, skoro w Polsce idzie mi to znacznie szybciej i zupełnie bez problemu, czasem nawet za szybko.
Bariera językowa i kulturowa jest spora. Mało z kim umiem się już dogadać bez niedomówień. Mój portugalski jeszcze na to nie pozwala. Ale nawet w kraju mieliśmy bardzo zaprzyjaźnioną parę obcokrajowców, z bliższego nam kręgu kulturowego, ale jednak nie są Polakami.
Cóż, może po prostu nie umiem tak dobrze funkcjonować oderwana od swoich korzeni, od podstaw, na których zbudowana jest moja osobowość i styl życia. Może brakowało mi tego poczucia bezpieczeństwa właśnie. Zapewne problem nie leży w Brazylii czy zimnej emocjonalnie Szwecji, ale we mnie.

Kolejna refleksja, tym razem na temat relatywizmu czasu.
Mieszkałam w Szwecji trzy lata i w tym czasie wynudziłam się porządnie, bo naprawdę niewiele się działo. Miałam wrażenie, że ten pobyt w Helsingborgu trwał wiecznie. Dziś wspominam ten czas, jakby był bardzo krótkim wycinkiem z mojego życia.
Kolejne trzy lata spędziliśmy w Polsce zawierając nowe przyjaźnie, spotykając się z rodziną, imprezując, urządzając nowy dom i ogród. Mała poszła do przedszkola, potem do szkoły. Podjęłam kilka prób znalezienia poważnego zatrudnienia. Dziś mam wrażenie, jakby to był wielki kawał mojego życia, choć zleciał mi błyskawicznie.
Dlaczego to, co się dłuży w nieskończoność po latach wydaje się tylko chwilą i odwrotnie?

Muszę przyznać, że miniony rok zleciał bardzo szybko.

wtorek, 21 kwietnia 2015

Wkurzona

Jakoś najlepiej mi się pisze, kiedy jestem wściekła. I głównie wtedy chce mi się pisać. Ale przecież nie mogę chodzić wiecznie nabuzowana. Dużo energii poświęcam na utrzymanie się w dobrym nastroju, bo jak pofolguję smutkom, to gotowa jestem popłynąć bez kontroli w otchłań.
Dziś nie jestem smutna, dziś szlag mnie trafił! Sprawdziłam stan polskiego konta, które obciążone jest kredytem i kilkoma innymi zobowiązaniami. Prawie nic tam nie ma! Przejrzałam historię i wszystko stało się jasne.
Mój mąż dużo podróżuje. Widujemy się właściwie co drugi tydzień i co trzeci weekend. Przyzwyczaiłam się, choć to główny powód moich zmartwień. Nie dość, że mieszkamy na drugim końcu świata, to i tak najczęściej oddzielnie.
W czasie tych swoich delegacji Pablo płaci za hotele, taksówki, jedzenie i całą resztę z własnej kieszeni, a potem rozlicza się z firmą. Problem polega na tym, że brazylijska karta najczęściej nie działa. Na rachunku znalazłam jakieś płatności z Europy i najnowsze ze Stanów. Owszem, pieniądze dostaniemy z powrotem, ale na konto w Brazylii. A przesłać je stamtąd do Polski nie tracąc przy tym 10% na podatki, łatwo nie jest. Do tej pory nie mamy pojęcia, jak to zrobić, żeby było w miarę ekonomicznie.
Skończy się tym, że będąc w Polsce, będziemy dokonywali transakcji brazylijską kartą i odwrotnie, płacąc przy tym prowizje. Przecież to się kupy nie trzyma!

Tak więc znów nadszedł dzień, kiedy mam ochotę pakować walizki. Nie pierwszy i nie ostatni zapewne. Nie znam się na przelewach, opłatach, podatkach i procentach. Opanowałam to na poziomie podstawowym w Polsce, ale tu nic nie rozumiem. Z mężem prawię się nie widuję, a po moim domu biegają jaszczurki. To są te pożyteczne gady, które jako jedyne jedzą brązowe pająki. Mała nadaje im imiona, ale ja się boję sięgnąć do spiżarki po kaszę.

Przyznam jednak, że trochę boję się wracać. Polskie media nie podają rzetelnych informacji, często je przekłamują lub przemilczają. Ze wszystkiego, co do nas dociera za pomocą internetu wyłania się niewesoły obraz, szczególnie teraz, przed wyborami. Przypomniało mi się, jak kilka lat temu byłam wkurzona (podobnie jak dziś), kiedy okazało się, że nie będziemy mogli odliczyć sobie córki od podatku, bo mamy ją tylko jedną. Ale to dziecko pojawiło się w naszym życiu cudem, dzięki metodzie in vitro. Leczyliśmy się na własny koszt, długo przed ustawą o dofinansowaniu. Drugiego dziecka już Państwo nie refunduje, a nas nie stać. Więc nie dość, że zapłaciliśmy sobie sami i ledwo się udało, to jeszcze zabrano nam ulgę, bo mamy tylko jedno.
Cóż Brazylia nie różni się zbytnio od Polski, bo żyje się nam tu tak samo. Absurdy są wszędzie, gdzie do tej pory mieszkałam, ale nie było to wiele krajów. Może ktoś zna jakiś raj, ostoję rozsądku i przejrzystości i przy okazji tolerancji?

piątek, 10 kwietnia 2015

10 kwietnia

Dziś Polska wspomina Smoleńsk. Internet pełen jest powiązanych z nim wzmianek. A mi dziś fejs przypomniał zdjęcie, które wrzuciłam do sieci równo rok temu. Jest to fotka naszych walizek, dobytku, który spakowaliśmy na wyjazd do Brazylii. Równo rok temu wsiedliśmy do samolotu do Sao Paulo wywracając nasze życie do góry nogami.

 

Pamiętam jednak, gdzie byłam 5 lat temu. Wtedy mieszkaliśmy w Szwecji. Mała była jeszcze maleńka, o wszystkim dowiedzieliśmy się od rodziny, a w poniedziałek w szkole, w której uczyłam się szwedzkiego, kondolencje złożyli nam koledzy i nauczycielka. Nam, czyli mi i mojej koleżance Polce. Pablo odbierał kondolencje w pracy. Byliśmy wtedy tak daleko od tego wszystkiego... Pamiętam zdziwienie, jakie w Szwecji wywołał fakt, że wszystkie najważniejsze osobistości w naszym państwie wsiadły do jednego samolotu.
Bardziej wczułam się w tą tragedię w jej drugą rocznicę bodajże. Wśród ofiar tragedii znalazłam jedno znajome nazwisko. Miałam koleżankę w podstawówce, która nazywała się tak, jak jeden z generałów. Pamiętałam, że jej tata był zawodowym wojskowym, więc pogrzebałam w internecie i moje podejrzenia potwierdziły się.
Dziś też wspominałam ten tragiczny lot i swoją koleżankę, nasze wspólne zabawy, a przy okazji cały ten znienawidzony przeze mnie okres dorastania. Przykro mi, że moją towarzyszkę z dzieciństwa spotkało coś tak strasznego, ale cieszę się, że zdążyła dorosnąć pod skrzydłami swojego taty. Przynajmniej tyle. I cieszę się, że ja też dorosłam pod skrzydłami swoich rodziców i jestem tym, kim jestem.
I kiedy tak o tym wszystkim myślałam krojąc marchewkę na ulubioną zupę mojej córki, przed oczami miałam podwórko z karuzelą, blok tej koleżanki i jej mieszkanie, w którym przygotowywałyśmy "przedstawienie" dla rodziców. Widziałam Grochów, jakbym tam była teraz, nie 25 lat temu, widziałam też Pałac Prezydencki i tłum ludzi na ulicach.
Urodziłam się i wychowałam w Warszawie. Jestem Polką i zawsze będę. Mój brazylijski dom jest moim domem i póki ja tu mieszkam, jest polskim domem, mimo palm za oknem. Nie wiem, co się ze mną dzieje. Powinnam się cieszyć, że nie dotyczą mnie chwilowo problemy moich rówieśników, którzy walczą o godne i bezpieczne życie w Polsce, bo chyba można tą szarpaninę nazwać walką. Powinnam korzystać z "okoliczności przyrody": oceanu, słońca i palm. Powinnam siedzieć na leżaku z caipirinhą w dłoni i wygrzewać się na plaży, a ja bym wiele dała, żeby wrócić do domu i cieszyć się wiosną.

Koszmar


Wszelkiego rodzaju robactwo to moja ulubiona część lokalnej fauny. Dlatego na widok jaszczurek biegających po moim tarasie zaciskam zęby i tłumaczę sobie, że przecież zjadają pająki. Ostatnio widziałam je także w domu, a w garażu natknęłam się na martwego karalucha. Trzeba będzie przeprowadzić jakieś odrobaczanie...
Kilka dni temu wyszłam na taras rozwiesić pranie. Było już po zmierzchu, światło nie oświetla wszystkich zakamarków, więc tylko kątem oka zauważyłam, że wystraszyłam coś wielkości mojej dłoni. Pobiegłam po moją odważną i ciekawską córkę, chcąc jej pokazać większy niż zwykle okaz jaszczurki, ale w świetle latarki zobaczyłyśmy nietoperza! No jeszcze latających myszy mi było potrzeba! W ostatniej chwili powstrzymałam moje bystre dziecko przed sprawdzaniem kijem, czy zwierzątko żyje. Już nie wieszam prania po zmroku.
Tym nie mniej nie zdziwiłam się, kiedy Mała wróciła ze szkoły z całymi nogami w małe kropki. Uznałam, że znów ją coś pogryzło i dałam jej lek na alergię. Niestety spuchły jej stopy, skarżyła się na ból nóg, który wręcz uniemożliwiał jej chodzenie i nie pozostało nam nic innego, jak zawieźć ją do lekarza. Mój najczarniejszy koszmar urzeczywistnił się.
Wierzę, że przyciągamy to, o czym myślimy. Kiedy mój mąż został zapytany w pracy, czy nie chciałby się przenieść do Brazylii, całą swoją energię skupiłam na tym, jak bardzo nie chcę wyjeżdżać. No i jak na złość Pablo przeszedł pozytywnie przez rekrutację, wykosił konkurencję i dostał ofertę, której nie mogliśmy odrzucić. Głupia! Trzeba było żyć, jakby nie istniała cała Ameryka Południowa! Za dużo o tym myślałam i "wykrakałam".
A jakiś temu pisałam nawet na blogu, jak bardzo ciąży mi odpowiedzialność za dziecko, bo boję się, że w razie choroby będę bezradna. Na szczęście nie taki diabeł straszny, jak go malują i dotyczy to obu powyższych przypadków :)
Kiedy Mała zaczęła płakać z bólu nóg, pobiegliśmy po sąsiadów. To oni nakierowali nas na szpital. W tamtejszej przychodni mój portugalski okazał się wystarczający. Na tablicy kolejno pojawiały się nazwiska małych pacjentów i numery pokojów, do których mieli się udać. Nikt nie panikował, nie denerwował się, wszyscy rodzice, nawet lejących się przez ręce niemowląt spokojnie czekali na konsultację.
Lekarka zleciła nam badania, które wykonali nam na miejscu. Pobranie krwi kobitki zrobiły tak szybko i fachowo, że moja spanikowana na widok igły pociecha nawet nie zauważyła, kiedy było po wszystkim.
Co prawda przesiedzieliśmy w poczekalni kilka godzin, zanim dostaliśmy wyniki, ale w sumie konsultowało nas troje lekarzy, a dzięki guglowemu tłumaczowi dowiedzieliśmy się od siebie nawzajem wszystkiego, co niezbędne. Czyli daliśmy radę, ścieżki zostały przetarte, ubezpieczenie zadziałało, żadna z moich obaw się nie potwierdziła. Uff!
Mała jest już zdrowa, a ja przekonałam się, że na bezinteresowną życzliwość Brazylijczyków zawsze mogę liczyć.

środa, 8 kwietnia 2015

Wielkanoc



Właśnie mija rok, od kiedy mieszkamy w Brazylii. Dużo się w tym czasie wydarzyło, wielu rzeczy się nauczyłam, wylałam mnóstwo łez, poznałam kilku wspaniałych ludzi, doznałam ogromu życzliwości ze strony Brazylijczyków.
To nie był łatwy rok, ale nasi sąsiedzi uczynili go wspaniałym. Tuż po naszym przyjeździe wypadała Wielkanoc i choć mieszkaliśmy tu dopiero tydzień, Rodrigo zaprosił nas na grilla. Mijały tygodnie, poznawaliśmy coraz więcej jego przyjaciół, niektórzy z nich zostali również naszymi przyjaciółmi. Wyjechaliśmy razem na weekend, na Sylwestrowy urlop, a teraz spędziliśmy wspólnie już drugą Wielkanoc.
Tym razem miałam trochę więcej czasu, żeby przyjrzeć się przedświątecznym przygotowaniom. Zupełnie jak w Polsce, od jakiegoś czasu trwały na naszym osiedlu wszelkie prace domowe. W którymś momencie huk odkurzaczy zagłuszał myśli, a blask bijący z wyszorowanych okien oślepiał. Nie pozostało mi nic innego do roboty jak zakasać rękawy i umyć tę zastraszającą ilość okien w naszym domu. To dziwne uczucie tak szorować dom na jesień. Oni przygotowują się na zamknięcie sezonu i nadejście zimy, w Polsce wszyscy wymiatają kurz z kątów w oczekiwaniu na wiosnę.
W sklepach istne czekoladowe szaleństwo. Każdy supermarket obstawiony był czekoladowymi jajkami i zajączkami. Na specjalnie przygotowanych stelażach podwieszono setki dużych czekoladowych jaj z zabawkami w środku. Sklepy z czekoladą przeżywały oblężenie.
Przyznam, że nie smakuje mi tutejsza czekolada. Jedyna naprawdę smaczna i porównywalna ze szwajcarską jest produkowana przez firmę Kopenhagen. Ich sklepy oferują na co dzień duży wybór słodyczy, można się tam również napić kawy. Ale nie przed świętami. Kupujących jest tak wielu, że nie ma komu przygotować tej kawy, dlatego na dwa tygodnie przed Wielkanocą jej sprzedaż zostaje zawieszona.
Co ciekawe, trudno tu dostać czekoladę w tabliczkach poza tą importowaną. Są "kocie języczki", rurki z czekoladą, trufle, czekoladki nadziewane, batoniki.
Mała szalała w jednym z lokalnych sklepów, który na zewnątrz zorganizował cały wielkanocny plac zabaw, pełny pisanek i królików. Szkoda, że słodycze mieli raczej niesmaczne.
W końcu zapytałam koleżankę czy poza czekoladą w Brazylii istnieją jeszcze jakieś inne tradycje świąteczne, ale zaprzeczyła. Nawet się nie zdziwiłam. Dopiero nauczycielka opowiedziała mi o procesjach mężczyzn ubranych w kaptury (jak z ku-klux klanu) niosących pochodnie lub o wielkim teatrze pod gołym niebem w Pernambuco. Na jego deskach najsławniejsi aktorzy brazylijscy odtwarzają co roku Pasję.
Pisanek, święconek i lanego poniedziałku nie ma ;) Tu poniedziałek jest zwykłym dniem roboczym, świętuje się w Wielki Piątek i w Niedzielę w gronie przyjaciół i rodziny. A w ogóle kto żyw, wyjeżdża nad ocean korzystając z ciągle wspaniałej pogody. Jeszcze nie spotkałam narodu, który święta spędzałby bardziej rodzinnie niż Polacy.