piątek, 10 kwietnia 2015
Koszmar
Wszelkiego rodzaju robactwo to moja ulubiona część lokalnej fauny. Dlatego na widok jaszczurek biegających po moim tarasie zaciskam zęby i tłumaczę sobie, że przecież zjadają pająki. Ostatnio widziałam je także w domu, a w garażu natknęłam się na martwego karalucha. Trzeba będzie przeprowadzić jakieś odrobaczanie...
Kilka dni temu wyszłam na taras rozwiesić pranie. Było już po zmierzchu, światło nie oświetla wszystkich zakamarków, więc tylko kątem oka zauważyłam, że wystraszyłam coś wielkości mojej dłoni. Pobiegłam po moją odważną i ciekawską córkę, chcąc jej pokazać większy niż zwykle okaz jaszczurki, ale w świetle latarki zobaczyłyśmy nietoperza! No jeszcze latających myszy mi było potrzeba! W ostatniej chwili powstrzymałam moje bystre dziecko przed sprawdzaniem kijem, czy zwierzątko żyje. Już nie wieszam prania po zmroku.
Tym nie mniej nie zdziwiłam się, kiedy Mała wróciła ze szkoły z całymi nogami w małe kropki. Uznałam, że znów ją coś pogryzło i dałam jej lek na alergię. Niestety spuchły jej stopy, skarżyła się na ból nóg, który wręcz uniemożliwiał jej chodzenie i nie pozostało nam nic innego, jak zawieźć ją do lekarza. Mój najczarniejszy koszmar urzeczywistnił się.
Wierzę, że przyciągamy to, o czym myślimy. Kiedy mój mąż został zapytany w pracy, czy nie chciałby się przenieść do Brazylii, całą swoją energię skupiłam na tym, jak bardzo nie chcę wyjeżdżać. No i jak na złość Pablo przeszedł pozytywnie przez rekrutację, wykosił konkurencję i dostał ofertę, której nie mogliśmy odrzucić. Głupia! Trzeba było żyć, jakby nie istniała cała Ameryka Południowa! Za dużo o tym myślałam i "wykrakałam".
A jakiś temu pisałam nawet na blogu, jak bardzo ciąży mi odpowiedzialność za dziecko, bo boję się, że w razie choroby będę bezradna. Na szczęście nie taki diabeł straszny, jak go malują i dotyczy to obu powyższych przypadków :)
Kiedy Mała zaczęła płakać z bólu nóg, pobiegliśmy po sąsiadów. To oni nakierowali nas na szpital. W tamtejszej przychodni mój portugalski okazał się wystarczający. Na tablicy kolejno pojawiały się nazwiska małych pacjentów i numery pokojów, do których mieli się udać. Nikt nie panikował, nie denerwował się, wszyscy rodzice, nawet lejących się przez ręce niemowląt spokojnie czekali na konsultację.
Lekarka zleciła nam badania, które wykonali nam na miejscu. Pobranie krwi kobitki zrobiły tak szybko i fachowo, że moja spanikowana na widok igły pociecha nawet nie zauważyła, kiedy było po wszystkim.
Co prawda przesiedzieliśmy w poczekalni kilka godzin, zanim dostaliśmy wyniki, ale w sumie konsultowało nas troje lekarzy, a dzięki guglowemu tłumaczowi dowiedzieliśmy się od siebie nawzajem wszystkiego, co niezbędne. Czyli daliśmy radę, ścieżki zostały przetarte, ubezpieczenie zadziałało, żadna z moich obaw się nie potwierdziła. Uff!
Mała jest już zdrowa, a ja przekonałam się, że na bezinteresowną życzliwość Brazylijczyków zawsze mogę liczyć.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz