W zeszłym tygodniu musiałam znów wsiąść w samolot, żeby odbyć swoją dwudziestoczterogodzinną podróż do Polski. Przy okazji rzuciło mi się w oczy kilka porównań i to nie zawsze na korzyść Europy.
Wszyscy podróżujący do Brazylii muszą odbyć lot najpierw do Sao Paulo lub Rio de Janeiro, a dopiero stamtąd do miasta docelowego. Tylko na tych dwóch lotniskach mają skanery do bagażu i z tego też powodu trzeba tam odebrać swoje walizki i nadać je ponownie. Wkurzające zawracanie głowy! Jednak lecąc w przeciwną stronę odbiera się swoje bambetle u celu jak w każdym innym cywilizowanym kraju. Nie tym razem!
Objuczeni jak wielbłądy dotarliśmy na lotnisku w Kurytybie, żeby się dowiedzieć, że po pierwsze zmniejszyli ilość kilogramów, które można przewieźć, a po drugie to jednak musimy odebrać swoje walizki w Rio i nadać go ponownie, bo mamy tam dużo czasu. I tym samym mój plan, by 9 godzin między lotami spędzić na plaży, legł w gruzach. Odebraliśmy ten nieszczęsny bagaż i poszliśmy coś zjeść, bo oczywiście nadać go można tylko kilka godzin przed odlotem. Potem pokręciliśmy się jeszcze trochę i jak tylko otworzyli odprawę, pozbyliśmy się balastu.
Lotnisko w Rio po rozbudowie wygląda bardzo nowocześnie i jest wygodne. Przy większości foteli można znaleźć gniazdka, całkiem sporo jest wygodnych leżaków, na których można odpocząć. Jeszcze mi się nie zdarzyło na dużych brazylijskich lotniskach spacerować po płycie lotniska, do wszystkich samolotów wsiada się z rękawa. Niestety ten luksus już nie jest taki oczywisty w Europie. Choć w Amsterdamie wysiedliśmy do rękawa, to już do samolotu do Warszawy przeszliśmy się rękawem... prosto na płytę lotniska, żeby później wspiąć się po schodkach do kabiny. Nie rozumiem logiki takiego rozwiązania, nie mówiąc o tym, że w środku zimy to mało przyjemne doświadczenie. No i gniazdek w Amsterdamie nie było.
Ale wystarczy postawić stopę na europejskim lądzie, żeby od razu zauważyć różnice. Przede wszystkim mój ukochany skomentował jakby od niechcenia, że już nie jest najwyższy, poza tym wszędzie było czysto.
Południe Brazylii, gdzie mieszkamy, jest pod tym względem bardzo w porządku, ale nawet tam ludzie po prostu nie sprzątają po sobie. Mają od tego zastępy sprzątaczy. W strefie restauracyjnej na lotnisku w Rio nikt nie raczył swojej tacy odnieść. Zostawiali taki chlew na stołach, że trudno mi było zachować spokój.
No i wreszcie miałam okazję napić się dobrej latte. Kawę pijam bardzo rzadko, a w Brazylii wcale, bo espresso to jedyna forma jej serwowania.
Nie znoszę tej podróży między dwoma naszymi światami głównie ze względu na czas jej trwania. Trudno mi wysiedzieć 11 godzin w samolocie, a ten ten trzeci lot jest już męczarnią dla obolałego tyłka. I gdyby tylko Brazylia była bliżej Polski, byłaby krajem niemal idealnym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz