wtorek, 15 grudnia 2015

Irytacje

Brazylijczycy mają kilka mocno irytujących cech. To nic wielkiego i przy ich ogólnej życzliwości i otwartości nawet trudno się na nich gniewać, ale trochę mi się tego uzbierało, więc się podzielę.

1. Dotykanie: Przyzwyczaiłam się do tego dość szybko ku mojemu zaskoczeniu i nawet sama staram się odwdzięczać tym samym, żeby nie wyjść na osobę zdystansowaną. Łapanie za rękę, poklepanie, delikatne muśnięcie ramienia... To wszystko podkreśla zaangażowanie rozmówcy w temat i wzajemną sympatię. Do tego wymiana buziaczków nawet na siłowni, u fryzjera i ze wszystkimi innymi obcymi z którymi masz w miarę regularny kontakt. Ale jest też "ciemna strona mocy" ;), a jest nią szturchanie. Za każdym razem, kiedy rozmówca chce zwrócić na coś twoją uwagę, wymierzy ci kuksańca. Siedzimy i gadamy, a przy każdym zwrocie: "Spójrz!", "Karolina, a wiesz, że...", "Widziałaś?", dostajesz sójkę w bok. No przecież szlag mnie trafia, a moja skóra sinieje w tym miejscu. Skoro siedzę obok, to chyba oczywiste, że słyszę i widzę i nie trzeba mnie co chwila dźgać! Na szczęście nie wszyscy są tacy ofensywni.

2. Ziewanie: Tutaj nie jest to czynność ani wstydliwa, ani krępująca a już na pewno nie jest bezgłośna. Wczoraj w sklepie z zabawkami jakiś pan robił zakupy ze swoim dzieckiem. No jakbym widziała i SŁYSZAŁA hipopotama! Cały sklep go słyszał, nie tylko ja.

3. Dzień dobry: Wszyscy tu sobie mówią dzień dobry albo cześć i długo nie zauważyłam niczego niezwykłego. Ale z czasem zaczęłam się zastanawiać nad obowiązującymi zasadami savoir vivre. Dzieci naszych sąsiadów nigdy nie mówią nam dzień dobry, nawet jeśli wchodzą sobie po prostu do naszego domu. Na ulicy również nie odzywają się pierwsze. Z zaprzyjaźnionymi sąsiadami witamy się już z daleka, ale z tymi tylko mijanymi pod domem witałam się pierwsza. Już przestałam. Bo o ile bez problemu ukłonię się pierwsza kobiecie (z resztą kobiety są bardziej kulturalne i bezpośrednie), to ile razy mam pierwsza kłaniać się facetowi w moim wieku? Niedoczekanie! Tak samo pierwsza odzywałam się do portierów i do ciecia. Ale o ile z portierami lepiej mieć dobre układy, to ciecia mam już w d..ie.
W końcu zapytałam o reguły dobrego wychowania koleżankę w moim wieku i dowiedziałam się, że nie ma żadnych i każdy wita się z kim chce i kiedy chce. Ale moja nauczycielka zaprzeczyła. Według niej obowiązują takie same zasady, które wyniosłam z domu. Nie rozumiem! Czy to oznacza, że w ciągu jednego pokolenia nastąpił aż taki przewrót kulturowy?!

4. Spóźnianie się: Już pisałam, że tutaj czas jest raczej miarą pomagającą w orientacji niż narzucającą zachowanie. Zapraszasz gości na 13.00. Będą najwcześniej o 13.30, ale znajdą się i tacy, którzy dotrą bliżej 15.00. Nikomu się nigdy nie spieszy, więc często w sklepie jakieś dwie krowy blokują przejście koszykami, bo akurat się spotkały i muszą poplotkować. Przy stole siedzą godzinami. Tu posiłek jest okazją do towarzyskiego spotkania, więc siedzą i jedzą pół dnia. To dla nas prawdziwa męka, bo my raczej zjadamy to, co na talerzu w kilka minut. Czasem jesteśmy przez to obiektem żartów.

5. Święty lunch: Jedzenie w tej kulturze jest ważne. Ale czasem dochodzi do absurdów szczególnie w miejscach pracy. Mój mąż pracuje w europejskiej firmie z oddziałami na całym świecie. Czasem trudno jest tak dobrać godzinę, żeby ludzie ze Stanów, Europy, Chin i Brazylii mogli spotkać się na telekonferencji. Największe nieszczęście jest wtedy, kiedy trzeba się zdzwonić w porze tutejszego lunchu. Brazylijczycy natychmiast dopytują się o jedzenie, okazują niezadowolenie i kończy się tym, że dostają pizzę na koszt firmy. Jak małe dzieci! I zachowują się tak bez względu na powagę sytuacji. Na innym kontynencie zwalniają ludzi, zamykają biuro, a ci robią awanturę, bo nie mogą zjeść punktualnie w południe!


piątek, 27 listopada 2015

Beleza

Salao de Beleza to po portugalsku salon piękności. "Beleza" to również często nadużywane słowo będące w mowie potocznej odpowiednikiem angielskiego "Cool".
Ale ten wpis będzie o urodzie i zabiegach kosmetycznych, więc Panów pewnie nie zainteresuje ;)

Wszelkie zabiegi kosmetyczne w Polsce są droższe niż tu i często niestety gorszej jakości. Dobra kosmetyczka to skarb w naszym kraju, tu każda jedna, do której trafiłam, była znakomita. To samo się tyczy wizażystek.
W czerwcu byłam w Polsce u świetnej kosmetyczki i wizażystki robiącej makijaże do sesji w gazetach. Korzystałam już z jej usług, ale akurat nigdy mnie nie malowała. Za to makijaż koleżanki wyglądał rewelacyjnie, więc się umówiłam na wizytę przed wielkim weselem w rodzinie. No i oczy zrobiła mi piękne, ale mocne usta i trochę zbyt mocny podkład dały efekt przemalowanego pana lekkich obyczajów ;) Przynajmniej tak się czułam i natychmiast po wyjściu z salonu zmyłam szminkę. Wyglądałam na 10 lat starszą!
Z resztą efekt oceńcie same.



Ostatnio zdecydowałam się na smoky eye w Brazylii. Efekt był fantastyczny a ja czułam się  umalowana jednocześnie wieczorowo i naturalnie. Efekt poniżej.



Nie mam pojęcia skąd ta różnica. Przyglądałam się w salonie Brazylijkom i próbowałam odgadnąć ich sekret. Jednocześnie ze mną makijaż na wieczór robiła sobie przeciętna blondynka. Efekt był powalający. Nie wiedziałam, że można zrobić z niej taką piękność!! Muszę przyznać, że one wszystkie są bardzo zadbane. Idealne brwi nadają oku kształt i wyrazistość i kobiety mogą być bez makijażu, ale brwi mają fantastyczne. Też sobie zrobiłam, a co? ;)

Znów się z siebie śmiałam, bo poza depilacją brwi, dziewczyna nitkowała mi jeszcze czoło. Człowiek nie wie, gdzie mu rosną włosy, dopóki nie pójdzie do specjalisty. A samo nitkowanie to tortura, w Polsce nowinka na rynku kosmetycznym, za to tu powszechna i bardzo skuteczna metoda.
Drugi taki przytyk spotkał mnie na depilacji laserowej, kiedy pani doktor zapytała mnie czy wąsy też usuwamy! Nie wiedziałam, że je mam! Oczywiście trwała depilacja pach, nóg i bikini to oczywista oczywistość. Ale nie powiem, żeby był to mój ulubiony zabieg. Znoszę go tylko dzięki wizji gładkiej skóry bez względu na porę roku i okoliczności.
Z fryzjerami już nie jest tak dobrze. Poprawnie wykonują swoją pracę, ale brakuje im tej iskierki geniuszu, lekkiej ręki do cięcia. By zostać fryzjerem, wystarczy 6 miesięcy nauki. Ale po co się mają  uczyć strzyżenia, skoro tutaj kobiety obowiązkowo mają długie i proste włosy. Nuda! Choć chwilowo uległam temu trendowi, jestem pewna, że po powrocie do Polski odświeżę fryzurę.
Z paznokci i stóp też nie jestem zadowolona, ale wszystkie zabiegi oczyszczające, ujędrniające i odmładzające na twarz są rewelacyjne.
No i jeszcze chirurgia plastyczna jest na najwyższym poziomie. Brazylia jest drugą potęgą w tej dziedzinie zaraz po Stanach, a dentystów mają chyba najlepszych na świecie. Biały uśmiech to wizytówka Brazylijczyków, ale dla nas nie jest to łatwe do osiągnięcia. Coś jest w tych naszych europejskich genach, że środki wybielające działają dużo mocniej na nasz układ nerwowy, a raczej jego zakończenia w zębach. Wybielanie musi być być dużo delikatniejsze, więc trwa dłużej. Ale warto.
Zastanawiałam się nad trikami Latynosek, zauważyłam, że potrafią o siebie dbać tak, żeby podkreślić swoje atuty. Pomyślałam, że ich uroda różni się od europejskiej i naśladowanie ich raczej mija się z celem. Ale podziwiam je za umiejętność wyeksponowania swojej kobiecości. Począwszy od kolorowych sukienek, poprzez krągłości, a na makijażowych sztuczkach skończywszy uzyskują oszałamiający efekt. Podobno w kwestii ars amandi też mogłybyśmy się od nich uczyć.

poniedziałek, 23 listopada 2015

Dla odmiany pada

Zimę mieliśmy dość ciepłą i suchą. To nie znaczy, że można było się opalać czy kąpać w basenie. Wycieczki nad ocean też raczej nie miały sensu przy temperaturze około 15 stopni. Ale przynajmniej nie nadużywałam piecyków elektrycznych w domu. Ale przyszła wiosna, a wraz z nią deszcze.
Jeszcze nigdy nie nosiłam na sobie tylu rzeczy jednocześnie po domu. Już naprawdę przyjemniej bywa na zewnątrz, bo wilgoć tak nie doskwiera na otwartej przestrzeni jak na kanapie.
W końcu przyszło ciepełko, ale nie przestało padać. Mieliśmy już nawet 18 dni deszczu pod rząd i kiedy wreszcie przestało padać/lać/mżyć, wyszło słońce. Zrobiło się słonecznie i gorąco. Na jakieś trzy dni.
Podobno w Kurytybie każda wiosna i każda zima jest inna. Pory roku zaskakują pogodą zawsze odmienną niż w poprzednich latach. Z resztą nie tylko w Brazylii pogoda wariuje, w Polsce też nie mamy już klasycznych jesieni i wiosen.
A ja odkryłam, że tęsknię nie tylko za latem, ale i za zimą. Oczywiście byłam zachwycona, kiedy dowiedziałam się, że zamieszkamy w egzotycznym kraju i ominą mnie wszelkie mrozy i śnieżyce. Postanowiliśmy naszą doroczną podróż do Polski odbywać w lipcu podczas ferii zimowych naszej córki, żeby cały rok cieszyć się piękną pogodą. Ale coś czuję, że za rok pojedziemy do Europy na Gwiazdkę.
Brakuje nam kominka z trzaskającym ogniem w długie zimowe noce, zaśnieżonego ogrodu za oknem i towarzystwa naszych przyjaciół. Czasem, kiedy już uśpiliśmy dzieci, spotykaliśmy się na szklaneczkę whisky, żeby poplotkować i zrelaksować się po tygodniu pracy. Kurczę, brakuje mi nawet tego uciążliwego grabienia liści jesienią. Prace w ogrodzie są takie odprężające.
Zbliżają się święta. Nie mam ogrodu ani kominka, tutejsze choinki nie pachną, a przyjaciele spotykają się na grillu. Inny klimat.
Cieszę się, że wkrótce zacznie się lato. Że na święta przyjedzie moja siostra i dom będzie pełen ludzi, tak jak powinien być w tym czasie. Przygotujemy tradycyjną Wigilię, a następnego dnia pojedziemy nad ocean. Będzie i domowo i egzotycznie zarazem. Kiedyś wrócimy do domu i wtedy te upalne święta będą naszymi najpiękniejszymi wspomnieniami. O nieustannym deszczu pewnie zapomnimy najszybciej.

wtorek, 27 października 2015

Rio de Janeiro - pierwsza wycieczka



Rio to wielkie miasto pełne atrakcji, kulturalne i turystyczne serce Brazylii. A ja miałam tylko dwa dni na zwiedzanie.
Planuję więcej wycieczek do tego kultowego miasta, ale na początku skupiłam się na dwóch symbolach tej metropolii: Corcovado i Pao de Acucar.
Przyjechaliśmy do Rio w piątkowe, gorące popołudnie. Powinnam dodać, że to była zima, więc temperatura nie przekroczyła progu czterdziestu stopni. Było idealnie, ciepło i słonecznie. Ale czasu wystarczyło nam tylko na kolację i spacer po najbardziej znanej plaży świata: Copacabanie. Plaża jak to plaża, szeroka, piaszczysta i zatłoczona. Od miasta oddziela ją szeroki deptak w charakterystyczne biało-czarne fale ułożone z malutkiej kostki brukowej. Ten wzór powtarzany jest z resztą na wielu pamiątkach, szczególnie tych tekstylnych. Bluzki, chusty, torby w czarno-białe fale można kupić na każdym roku i na każdym stoisku tak samo jak kiczowatą figurkę Chrystusa odkupiciela.


Każdy hotel oferuje wycieczki do najbardziej atrakcyjnych turystycznie miejsc w Rio. My wybraliśmy opcję skróconą ze względu na dziecko. Mieliśmy się wyrobić w pół dnia, ale zeszło się dużo dłużej. W Brazylii nikt czasu nie mierzy ;)
Od znanego na całym świecie wzgórza Corcovado zaczęliśmy zwiedzanie następnego dnia. To koszmarnie zatłoczone miejsce, dlatego im wcześniej się tam pojedzie, tym lepiej. My byliśmy rano, a i tak trudno nam było zrobić sobie zdjęcie. Ludzie leżą u stóp pomnika, żeby objąć na jednym zdjęciu człowieka i wysoką, bo 38 metrową rzeźbę. Schody pod nią gwarantują lepszą perspektywę, ale chętnych do robienia fotek jest tak wielu, że czasem nie sposób uniknąć zepchnięcia z tych schodów. Oczywiście kilka fotek pstryknęliśmy, bo nie da się być w takim miejscu i odmówić sobie tego typu pamiątki.



W drodze pod górę zatrzymaliśmy się w miejscu, z którego roztaczał się widok na najsłynniejsze i bardzo malownicze favele. To tam kręcono sceny do "Szybkich i Wściekłych". Mimo tego osobiste zwiedzanie faveli nie jest bezpieczne i niektórzy ciekawscy turyści przypłacają je życiem. Nie ryzykowaliśmy.


Dużo bardziej podobała mi się góra Pao de acucar. To właściwie dwa wzgórza, na które można dostać się tylko kolejką linową. Pierwsze ze wzgórz ma świetne zaplecze gastronomiczne, ale to z drugiego roztacza się piękny widok na miasto.






Po drodze na oba wzgórza minęliśmy stadion Maracana, ale od wewnątrz najłatwiej go zobaczyć kupując bilet na mecz.



Zahaczyliśmy również o sambodrom, ale nie był to najciekawszy punkt wycieczki. Kawałek drogi z przestrzenią da widzów i prasy, z trybunami po dwóch stronach nie robi wrażenia w środku dnia i bez tej całej karnawałowej atmosfery i kolorowych dekoracji. To po prostu betonowa przestrzeń bez magii i uroku.


Na następny raz zostawiam sobie pozostałe, zwiedzanie dużo bardziej snobistycznych plaż i dzielnic niż Copacabana oraz kluby Bossa Nova. Bo na pewno tam wrócę, żeby poczuć atmosferę tego miasta w nocy. Rio nigdy nie zasypia.
Niestety ta zatłoczona metropolia nie jest bezpieczna ani tania. Może dlatego większość turystów odwiedzających Rio zwiedza je przy okazji biznesowych podróży do Brazylii. Żaden z uczestników naszej wycieczki nie był tam tylko na wakacjach. Wiem, bo przepytał nas przewodnik, który nie może się nadziwić, że jego miasto odwiedzają tylko biznesmeni.
W trakcie naszego pobytu w Rio doszło do kilku groźnych napadów. Lokalni bandyci zarzucają sieci na turystów. W dużej grupie otaczają swoje ofiary, spychając je chociażby do wody, jeśli akurat "polują" na plaży i zabierają wszystkie cenne przedmioty i pieniądze. To bardzo skuteczna metoda rabunku, ale ma swoich przeciwników. Mieszkańcy miasta żyjący z turystów dopuścili się linczu na złodziejach. To był pracowity weekend dla policji, a my mieliśmy szczęście, że nie padło na nas.

piątek, 9 października 2015

Wieża Babel

W głowie mam wieżę Babel. Zaczynam wątpić czy mam aż taką zdolność do języków, o jakiej przekonany jest mój mąż. Staram się jak mogę, ale po prostu mówię śmiesznie i mieszam wszystkie języki, które znam.
W domu rozmawiam po polsku, na siłowni i wśród dziewczyn z klubu tylko po angielsku, z sąsiadami, w szkole, sklepie... wszędzie mówię po portugalsku. Efekt jest taki, że zapominam polskich i angielskich słów. Nie umiem już pisać po angielsku: szybciej przypomnę sobie jak napisać "serce" po portugalsku niż po angielsku. Mam bałagan w głowie od codziennego używania trzech języków. Wyrobiłam już sobie odruch: na pytania zadawane w którymś z nich odpowiadam w tym samym. Nawet jeśli Pablo dla żartu zapyta mnie po portugalsku jak leci, przestawiam się natychmiast i kontynuuję rozmowę w tym wciąż przecież niewygodnym dla mnie języku. 
To całe zamieszanie bywa nawet zabawne. Poszłam z dziewczynami na zakupy do sklepu z tkaninami. A. jest pół Szwedką-pół Francuzką, ale ma męża Brazylijczyka, z resztą jako dziecko mieszkała w Sao Paulo i płynnie mówi po portugalsku i w kilku innych językach. To ona jest najczęściej naszą tłumaczką. J. jest Szwedką pochodzenia chorwackiego, a E. Islandką. Stałyśmy sobie z J. przy jednym z materiałów i ona próbowała mi wytłumaczyć, że obije nim fotel. Ale nie pamiętała tego słowa po angielsku, zamiast tego padło: Fåtölj (szwedzki). Połapałam się od razu: A! Poltrona! (portugalski). Śmiałyśmy się z siebie dłuższą chwilę nadal  nie pamiętając słowa "armchair".
Przy okazji tych towarzyskich spotkań nauczyłam się o sobie jednej, ciekawej rzeczy. Mój brak pewności siebie to chyba cecha narodowa nie płciowa czy tylko i wyłącznie osobowościowa. Myślimy, że jesteśmy nielubiani w Europie, ale kiedyś zapytałam o to znajomą Rosjankę, która potwierdziła, że słyszała taką opinię od Polaków i tylko od nich. Podobno nie jest to prawda.
A jako kobieta uczę się od swoich koleżanek, jaka mogłabym być. Żadna z nich nie ma problemu z zaniżonym poczuciem własnej wartości tylko z tego powodu, że obecnie siedzi w domu i nie pracuje zawodowo. One nawet nie bronią się przed zatrudnieniem sprzątaczki czy ogrodnika. Nie są zazdrosne o pieniądze koleżanek albo ich urodę. Wspierają się wzajemnie i po prostu przyjaźnią póki mogą, póki praca ich mężów nie zmusi ich do kolejnej przeprowadzki.
A my Polki urabiamy się po łokcie, próbując pogodzić karierę zawodową z prowadzeniem domu i wychowaniem dzieci. Jesteśmy nierzadko dużo lepiej wykształcone, znamy więcej języków i mimo tego wciąż czujemy się "w tyle za Europą". Finansowo jesteśmy w tyle, ale jako kobietom, niczego nam nie brakuje.
Napatrzyłam się też trochę na Brazylijki. Często otyłe, albo wręcz przeciwnie, zrobione na Barbie za pomocą operacji plastycznych. Nieszczęśliwe w swoich związkach z "macho" (nie polecam Brazylijczyków na mężów), pracujące lub nie, ale zawsze obstawione służbą, są dla mnie mało kobiece, bo brak im kobiecej siły. Owszem, są piękne, ale też zazdrosne i plotkują na potęgę. Brak im pewności siebie jeszcze bardziej niż nam, a przede wszystkim nie próbują nic zmieniać na lepsze w swoim życiu.
Podróże uczą: języków, kultur, innego stylu życia. Uczą też tolerancji i zrozumienia dla inności.Uczą też o swoich własnych słabościach, ograniczeniach, talentach i mocnych stronach. Ja też się dużo uczę. Na przykład tego, że powinnam pogadać z mężem o zatrudnieniu sprzątaczki ;p

środa, 2 września 2015

Kuchnia cześcią kultury


Rzuciłam się z motyką na słońce, czyli sama przygotowałam imprezę na prawie 30 osób.
Byliśmy w Polsce i przywieźliśmy ze sobą trochę wódki. Nasi brazylijscy przyjaciele czekali na zaproszenie, więc postanowiłam przy tej okazji zapoznać ich trochę z polską kuchnią. Pracowałam ze 3 dni i wciąż bolą mnie stopy od stania w kuchni, ale było warto. Tylko zaskoczyło mnie to, co tak naprawdę miało wzięcie wśród lokalesów.

Upiekłam schab z czosnkiem i pasztet. Do tego na przystawkę był (niestety nie słony) chleb żytni na zakwasie, smalec i ogórki. Podsmażyliśmy też śliwki w boczku, a gości witaliśmy w drzwiach Żubrówką z sokiem jabłkowym. No i co było do przewidzenia, niemodny już u nas drink skończył się najszybciej. Smalcu prawie nie ruszyli, ale chleb, ogórki i schab znikły. Pasztetem zachwycali się wszyscy, którzy odważyli się go spróbować.
Przygotowałam ponad 150 pierogów i te z mięsem bardzo im smakowały, ale największą furorę zrobiła fasolka po bretońsku. Reklamowałam ją jako polską feijoadę, bo przecież podstawą ich diety jest fasola, ale zazwyczaj niezbyt doprawiona. A moja fasolka należy do pikantnych i mimo tego wylizali garnek do czysta. A ja zostałam z wielkim zapasem żeberek, które kupiłam dla tradycjonalistów, nie potrafiących się odnaleźć bez kawałka mięcha w ręku. Jednym słowem zjedli i wypili dokładnie to, co liczyłam, że może zostać. Nawet Żołądkowa Gorzka została rozpracowana w kilka minut, a czysta została.

Uśmieliśmy się trochę sami z siebie, kiedy już po podaniu wszystkich dań i deserów, postanowiliśmy potańczyć. Tak naprawdę zainspirował nas sąsiad Polak, który na rauszu nie usiedzi w miejscu. Bardzo się starał zatańczyć choć z jedną z zaproszonych pań, ale piszczały panicznie i żadna tyłka nie podniosła. Chcąc go trochę wesprzeć, sami wyszliśmy na parkiet, pokazać "dzikusom", że taniec to zabawa ;) Zatańczyliśmy typowo po weselnemu ze wszystkimi przejściami, obrotami i innymi figurami, a zebraliśmy oklaski niemalże jak para w "Tańcu z gwiazdami". A zabawne było to, że już pod koniec naszej polki galopki byliśmy zdyszani i pół żywi. Stare dziadki się z nas zrobiły ;-p
Niestety nie zainspirowaliśmy żadnej z koleżanek i nadal nie widziałam Brazylijczyków tańczących.
Ale właśnie dostaliśmy zaproszenie na ślub i wkrótce się przekonamy. Podobno na weselach tabu zostaje przełamane i Brazylijczycy tańczą ;)

Dziwna rzecz te smaki - lubimy to, co zwykliśmy jadać jako dzieci. Podobnie jest z kulturą. Naprawdę nie rozumiem, czemu tu nikt nigdy nie poderwie się do tańca. Tak jak nie jestem w stanie odgadnąć, co będzie smakowało Brazylijczykom, tak nie rozumiem ich wszystkich żartów i nie puszczam muzyki, którą lubią najbardziej. Przestałam się już starać trafić w ich gusta i po prostu robię swoje. Ciekawe ile czasu musiałabym tu spędzić, żeby wczuć się w ich kulturę i zasymilować się tak do końca. Czy w ogóle udałoby mi się to kiedykolwiek? Przypomniały mi się słowa piosenki Lady Pank: "Wciąż  jestem obcy, wciąż bardziej obcy. Wciąż jestem obcy wam i sobie sam." Ot, życie ekspata.

poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Waluty


Jakimś cudem moje życie zależy teraz od kursu walut. Przynajmniej częściowo.
Obecna sytuacja polityczno-ekonomiczna Brazylii jest nieciekawa i niestabilna. Wybrana na drugą kadencję Prezydenta kłamała w żywe oczy podczas kampanii, a teraz okazało się, że budżet państwa się nie domyka, a ona pożyczyła pieniądze od banku, co jest niezgodne z prawem. Koszty życia zdrożały, prąd podskoczył dwukrotnie, spadła sprzedaż elektroniki, samochodów i AGD. Inflacja sięgnęła dziesięciu procent. Ludzie wyszli na ulicę i żądają usunięcia Dilmy ze stanowiska. Jakby tego było mało, dwie kolejne najważniejsze osoby w rządzie są zamieszane w gigantyczną aferę korupcyjną i lada chwila trafią do więzienia.
Efekt jest taki, że real leci na łeb na szyję, co jest bardzo korzystne dla wszystkich chcących odwiedzić Brazylię. W tej chwili złotówka ma prawie taką samą wartość, co waluta brazylijska. Niestety dla nas oznacza to dużą stratę, bo zarobione tu pieniądze prędzej czy później trzeba będzie do Polski przelać. Na szczęście mamy czas i nadzieję, że real znów wzrośnie.

Zdarza się, że chcę lub muszę zrobić drobne zakupy przez internet w Polsce. Do tej pory nie udało mi się tego dokonać przy pomocy lokalnej karty, ale zmieniliśmy bank (poprzedni wycofał się z Brazylii) i ta nowa karta ma działać cuda. No i się zaczęło.
Uwielbiam możliwość płacenia kartą przez internet. To najwygodniejsza dla mnie forma dokonywania płatności, choć rzeczywiście niesie za sobą pewne zagrożenia. Niezbyt byłam zadowolona, kiedy nasz polski bank wprowadził dodatkowe zabezpieczenia i za każdym razem muszę jeszcze wklepać kod, który dostaję sms'em. W kraju to żaden problem, ale tu płacę za roaming, więc nie uruchamiam w ogóle polskiej komórki. No chyba, że muszę. No i kasę też mamy tu, nie tam.
W naszym nowym banku dodatkowym zabezpieczeniem ma być karta kodów, którą musiałam aktywować przez internet. I tu pierwszy zgrzyt, bo strona jest tylko i wyłącznie po portugalsku. Jakoś dałam radę i przystąpiłam do płatności. Podałam na stronie operatora wszystkie dane, ale musiałam je wklepać ponownie po przekierowaniu na stronę banku. Potem podałam jeszcze PIN do karty i brazylijski PESEL. Na koniec kod z karty, ale nie ot tak sobie, to była raczej łamigłówka. Kod numer 10 miał kolejne cyfry 9985. W pierwszej kratce miałam potwierdzić, czy pierwsza cyfra to 9 lub 7, w drugiej miałam potwierdzić czy druga cyfra to 9 lub 4 itd. Żadnego wpisywania z klawiatury. Pewnie to bardzo bezpieczne rozwiązanie, ale nie ma szans, żebym jakiejkolwiek płatności dokonała po pijaku. Za dużo tych kodów, cyferek i zagadek w dziwnym języku. Jestem szczerze zdziwiona, że nie wymagali podania rozmiaru mojego obuwia, bielizny i dat urodzenia rodziców. Ale się udało, wszystko przeszło od razu, a moje życie stało się łatwiejsze o kolejną drobną rzecz. Nie do przecenienia.

Przy okazji przesyłania pieniędzy do Polski musimy się zmierzyć nie tylko z kursem reala, ale również dolara, bądź euro. Kompletnie się nie orientuję w tych przeliczeniach, nie mam do tego głowy i nie chcę mieć. Za to co miesiąc cieszę się, że kredyt na dom wzięliśmy w złotówkach. Owszem, zapięliśmy się z budżetem pod szyję, ale pieniądze ze sprzedaży mieszkania przeznaczyliśmy przede wszystkim na nadpłatę tego kredytu, nie na odpicowanie nowego domu. A teraz jeszcze spadły nam raty, bo wszystkim spadły stopy procentowe - frankowiczom też. Nie chcę nikogo oceniać, bo mam świadomość, że wiele osób wzięło kredyt we frankach, bo nie było ich stać na złotówkowy. To zrozumiałe, że każdy chce mieszkać na swoim, ale trochę się denerwuję, kiedy słyszę o pomaganiu akurat tym kredytobiorcom. Licząc te ostatnie lata i tak są do przodu względem nas, bo na początku płacili sporo mniej. No i nad nami nikt się nie lituje, że mamy duży kredyt i głównie z tego względu utknęliśmy w Ameryce Południowej na dobrych kilka lat.
Ale najlepiej będzie, jak się skupię na swoim kredycie i zapomnę o walutach. Jak znam życie, cały raban o kredyty we frankach w końcu ucichnie, a kiedy skończy się medialne bicie piany, okaże się, że jest jakiś rozsądny sposób, żeby pomóc potrzebującym.
Kursy walut też nie są ustalone raz na zawsze, politycy się zmieniają i prawdopodobnie wkrótce w ogóle zapomnimy o obecnej wartości reala. Jak się zastanowić, ile z tych wydarzeń będziemy pamiętać za 5 lat, to się nagle okaże, że przykładamy wartość nie tych rzeczy, co powinniśmy.

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Nieustająca festa



Weekendy są fajne, bo można poimprezować. Codzienne zawożenie Małej do szkoły, przywożenie z powrotem, lekcje portugalskiego, pranie, sprzątanie, prasowanie są po prostu nudne. Dopiero w weekend ludzie się aktywizują, wychodzą z domu czyli z mojego punktu widzenia: coś się dzieje!
Uwielbiam, kiedy coś się dzieje. W piątek odbyło się zebranie zarządu mojego klubu. Zaprosiłam dziewczyny do siebie i przygotowałam lunch. To było wyzwanie, bo miałyśmy pracować i jeść jednocześnie, czyli w grę wchodziły głównie przystawki. Trochę się napracowałam, ale goście byli zadowoleni.
Jeszcze tego samego dnia wieczorem gościliśmy dwie pary i ich córki. Dziewczynki chodzą z Małą do jednej klasy i zostały u nas na noc. Dzięki temu mogliśmy posiedzieć z ich rodzicami trochę dłużej. Jeden model przydźwigał ze sobą wielki głośnik, bo akurat kupił sobie nowy mikrofon i chciał pośpiewać. I śpiewaliśmy wszyscy razem w środku nocy, choć nikt z nas nie grzeszy dobrym słuchem czy głosem. Serdecznie współczuję sąsiadom.
Przykrą niespodzianką była tylko pobudka, bo dzieciaki nie chciały dłużej pospać i o siódmej zaczęły harcować.
Na sobotę zaprosiła nas moja przyjaciółka na grilla. Rano ogarnęłam cały dom i pojechaliśmy na kolejną imprezę pod hasłem "Dzień Mojito". Lubię imprezy tematyczne ;-) ;-p
Jak zwykle nasze stare sprawdzone towarzystwo było gwarantem dobrej imprezy. Nie przewidziałam tylko, że na niedzielę wszyscy umówią się na kolejnego grilla.
Tak więc kolejny spędziliśmy jedząc i pijąc, ale tym razem wzbogaciłam się o dwa rewelacyjne przepisy. Jeszcze trochę i będę mogła otworzyć bloga kulinarnego!
Wczoraj w Brazylii obchodziliśmy Dzień Ojca i stąd tyle imprez. W zeszłym roku byliśmy na tę okoliczność w ładnym hotelu z dużym parkiem, ścieżkami zdrowia i basenem. Teraz też było miło i dobrze się bawiłam, ale jestem zmęczona. Pewnie się starzeję ;)
Jestem ledwo żywa i nie czuję się dobrze. Mam kłopoty z koncentracją i jestem po prostu śpiąca. Już od dawna noszę się z zamiarem zmiany diety. Ograniczyłam mięso, alkohol i wciąż walczę ze słodyczami, jem więcej produktów alkalizujących. Ale może pora na jakieś bardziej zdecydowane kroki. Może weganizm? No cóż, Brazylia to nie najlepsze miejsce na rozstanie z mięsem, ale przynajmniej nie będę tu tak marzła na diecie jak zdarzało mi się w Polsce.

piątek, 31 lipca 2015

Fun, czyli mój powrót na siłkę

W Polsce jada się głównie wieprzowinę i jakoś nigdy mi to nie przeszkadzało. Uwielbiam schabowego z młodą kapustą, lubię mielone, pulpety i niestety wszystko co smażone. Ale po trzech tygodniach cieszyłam się, że w Brazylii wrócę do ryb. Uwielbiam również spotkania towarzyskie, a one nie mogą się obyć bez alkoholu. I w ten oto sposób przez ponad trzy tygodnie jadłam niezdrowo, a czasu na ruch nie miałam wcale.
W poniedziałek zaraz po powrocie pobiegłam na siłownię na swoje ulubione rowerki. Przywitały mnie uśmiechy i uściski. Wszyscy zauważyli, że mnie długo nie było, pytali jak minęły wakacje, dziewczyny pochwaliły moją opaleniznę. Nawet moje nowe legginsy w motylki zostały zauważone! A ja byłam w głębokim szoku, że ludzie których często nie znam nawet z imienia są tacy mili i życzliwi. A jak jeszcze trener powiedział mi, że schudłam, byłam w siódmym niebie ;)
Od razu przypomniał mi się mój drogi i doskonale wyposażony klub pod Warszawą. Miał wszystko, o czym tylko można zamarzyć łącznie ze strefą spa, ale tam byłam zupełnie anonimowa. Obsługa choć miła, nigdy nie zauważyła mojej nieobecności. Trener nie znał mojego imienia i tylko klubowicze, którzy spotykali się na tych samych zajęciach grupowych byli bardziej serdeczni. Ale nikomu nie przyszłoby do głowy drzeć ryja ile sił w płucach podczas ulubionej piosenki, jadąc jednocześnie na rowerze. Ależ ja się uśmiałam, kiedy znów usłyszałam to zawodzenie.

Chodzę na zajęcia codziennie: co drugi dzień mam spinning, a co drugi TMF. Idealne połączenie, bo TMF to nic innego jak trening na mięśnie i siłę w dosłownym tłumaczeniu. Większość ćwiczeń jest nieskomplikowana, często w parterze i nawet spocić się nie ma kiedy. Za to następnego dnia nie mogę ruszyć ani ręką, ani nogą. I tak sobie poszłam we wtorek na TMF po długiej przerwie, licząc się oczywiście z czekającymi mnie zakwasami. Ale nie przewidziałam ekipy telewizyjnej kręcącej reportaż o tego typu zajęciach. Nasz trener robił za gwiazdę (przystojny jest, niech mu będzie ;) ), a my stanowiłyśmy tło. A to oznacza, że niektórych powtórzeń trzeba było zrobić więcej, no i nie było szans na obijanie się pod czujnym okiem kamery. Spociłam się jak mops, a następnego dnia ledwo wstałam z łóżka. Postanowiłam być twarda i poleciałam jeszcze na rowerki, ale to były ostatnie moje podrygi. W czwartek zakwasy nie dały mi zejść po schodach, a mięśnie brzucha paliły żywcem przy najlżejszym ruchu. Nie było szans, żebym dała radę znów ich użyć na kolejnym TMF.
Cóż, pewnie powrót do formy zajmie mi jeszcze kilka dni, ale wakacje w Polsce warte były tego dzisiejszego bólu. A zbliżający się sezon bikini - tak, bikini! u nas ten sezon przypada na grudzień i styczeń - jest wystarczającą motywacją, żeby nie ustawać w wysiłkach. W końcu konkurencja nie śpi: moja sąsiadka schudła 8 kg, kiedy ja bawiłam w Polsce. Pocieszam się tylko, że jakby co, to kupiłam sobie we Wrocławiu śliczny kostium jednoczęściowy.

niedziela, 26 lipca 2015

Home sweet home

Jestem już w domu. Cudem! Ale wreszcie porządnie się wyspałam.

Tarchomin

Nasz pobyt w Polsce był bardzo intensywny. Trzy tygodnie to tylko w teorii dużo, ale biorąc pod uwagę, że niemal wszyscy pracują i mają czas na spotkania tylko w weekendy, robi się z tego zaledwie 6 wieczorów, a licząc niedziele 9.
Pierwszy weekend spędziliśmy na wielkim weselu. Było przepiękne. Czasy się zmieniły, co po weselach widać chyba najlepiej. My obchodziliśmy w Polsce czternastą rocznicę ślubu. Nasze wesele na 56 osób uważam za udane. Nikt mi co prawda nie dekorował sali ani kościoła, ale jedzenie w restauracji było pyszne, grała dobra muzyka, a największą atrakcją był ogród z parkietem do tańca, grill i piwo. Właściwie cała impreza szybko przeniosła się na zewnątrz. Kilka lat temu ślub brała moja przyjaciółka i zaskoczyła mnie kwartetem smyczkowym pod kościołem i magikiem na weselu. Miłym akcentem były również eleganckie cukierki dla gości w podziękowaniu za przybycie. Ale nawet tamto wesele udało się przeskoczyć obecnej parze młodej. Tak pięknych dekoracji jeszcze nie widziałam, jedzenie było wykwintne i przepyszne, mój mąż okupował stół z mięsami i co ważniejsze z bimbrem, a ja bar, gdzie można było poprosić o kolorowe drinki i koktajle. Barmani potrafili wyczarować nawet bezalkoholowe koktajle owocowe dla dzieci. Zrobiliśmy sobie również zdjęcia z automatu (z akcesoriami na głowach i bez), a dzięki takim fotkom przez cały wieczór powstawała spontaniczna, trochę wariacka i oryginalna księga z życzeniami dla Młodych.
Czemu ja nie miałam takich genialnych pomysłów?!

W czasie pobytu udało nam się wygospodarować kilka dni na zwiedzanie Wrocławia i okolic. Pojechaliśmy bez dziecka z parą przyjaciół i naprawdę wypoczęliśmy, choć nie fizycznie ;). Bo przecież te nasze przyloty do kraju nie oznaczają odpoczynku, mimo że to jedyny urlop mojego ślubnego. To jest rajd po rodzinie i przyjaciołach, bo dla wszystkich chcemy mieć choćby kilka godzin. To oczywiście nikomu nie wystarcza, więc mimo naszych heroicznych wysiłków, by wszystkich zadowolić i tak zdarza nam się wysłuchać czyichś pretensji. A przede wszystkim chcemy zadowolić samych siebie, bo przez ten rok w Brazylii między wakacjami w Polsce tęsknimy strasznie za ludźmi i życiem, które zostawiliśmy za sobą. Tak więc dzielnie znosimy codzienne zakrapiane posiedzenia lub imprezy i śpimy na kanapach i materacach wychodząc z założenia, że wątroby i kręgosłupy podleczymy w domu.

No i właśnie dochodzimy do najistotniejszej kwestii: nasz dom jest w Brazylii. Oczywiście pod Warszawą wciąż stoi budynek, który jest naszą własnością i nadal go tak nazywamy, ale u siebie jesteśmy dopiero w tym wynajętym szeregowcu w niewielkim mieście, po drugiej stronie globu. Uświadomiłam to sobie na dzień przed wylotem, kiedy nie mogłam znaleźć swojego paszportu. Walizki przepakowałam ze cztery razy, przewróciliśmy do góry nogami dwa domy i trzy samochody i nic. Nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje, że nie lecę z moją rodziną do Brazylii, że muszę zostać. I nagle się okazało, że wakacje są takie super, bo się za szybko kończą, a moje skończyć się nie chciały. Zaczęłam polkę galopkę po mieście, by jak najszybciej załatwić nowy paszport, wizę, bilet... W perspektywie miałam co najmniej dodatkowe trzy tygodnie pobytu w Polsce i nie była to miła wizja. Załatwiłam wszystko w 4 dni! To znaczy nową rezerwację i paszport, bo wizy już się nie dało. Wczoraj doleciałam do Kurytyby, choć znów tuż przed podróżą okazało się, że między przylotem do Rio a wylotem do Kurytyby mam ponad 13 godzin przerwy. Przenocowałam w hotelu, bo już nic się nie dało z tym zrobić. Z resztą jeszcze w Warszawie mojego biletu nie było w systemie i w ogóle nie mogłam się odprawić, potem przeszukali mnie dokładnie i przysięgam, że gdyby z jakiegoś powodu ewakuowali lotnisko, to wzięłabym do serca te wszystkie znaki i została w Polsce.

Kiedy wysiadłam z samolotu w Rio, natychmiast oblepiło mnie ciepłe i wilgotne powietrze, charakterystyczne dla tego kraju. W samolocie lokalnych linii podawali napoje z obowiązkowym lodem, Kurytyba przywitała mnie zimnem i wilgocią, a sąsiedzi grillem oczywiście. Wszystko jest na swoim miejscu.
Mój dom, moje łóżko, zabawki mojego dziecka pod nogami... Jestem u siebie i jestem z siebie dumna. Czuję, że świat stoi przede mną otworem i to głównie dzięki językom. Nowy bilet załatwiłam sobie dzwoniąc do Holandii. Gdybym czekała na otwarcie polskiego biura, pewnie nie byłoby już miejsca w samolocie (na konferencję statystyczną w Rio ściągnęło do miasta 5000 ludzi z całego świata; kto by pomyślał, że tyle osób lubi taką nudną dziedzinę nauki ;) ). Na lotnisku zdążyłam na samolot do Kurytyby tylko dzięki szybkiej orientacji w dzikim tłumie, którą umożliwiła mi znajomość portugalskiego. Tyle rzeczy już musiałam załatwić w tylu różnych krajach, że już nawet polskie urzędy mi nie straszne. I choć czasem czuję się, jakby mnie ktoś wyjął z jednej (europejskiej) książki i włożył do drugiej (latynoskiej), a czasem jestem w rozkroku i rozdarciu między dwoma kulturami i dwoma domami, to cieszę się, że mieszkam w Brazylii i nie będzie mi łatwo za kilka lat zostawić ją za sobą.

sobota, 20 czerwca 2015

Wakacje - do zobaczenia za miesiąc



Niedługo zaczynają się ferie zimowe w brazylijskich szkołach. W szkole amerykańskiej już zaczęły się wakacje i moje koleżanki rozjechały się po świecie. Każda z nas marzy przez cały rok o tych kilku tygodniach spędzonych w domu, wśród rodziny. Tym bardziej zaskoczyła mnie Elisabet poranną wiadomością. Od tygodnia jest już w Islandii i chciała wiedzieć, co u mnie. Popłakałam się ze wzruszenia. Nie wiem, czy ja po tygodniu pobytu w Polsce w ogóle pomyślę o zostawionym tutaj życiu. Pewnie wyłączę się kompletnie i będę całą sobą chłonęła każdą chwilę spędzoną z tymi, za którymi tak tęsknię. Ale Elisabet o mnie nie zapomniała.

Stało się coś dla mnie niesamowitego. Nadal bardzo tęsknię za moją ukochaną siostrą, za ploteczkami z sąsiadkami i kieliszkiem wina na tarasie w moim małym ogródku. Ale naprawdę żyję tutaj, to już nie jest wegetacja. Poznaliśmy mnóstwo ludzi, nauczyliśmy się języka. Nie jesteśmy już skazani na jednych (choć wspaniałych) sąsiadów, weekendowy grafik mamy wypełniony po brzegi, zupełnie jak w Polsce. I mam tu swojego rodzaju "grupę wsparcia": expatki, które jadą na tym samym wózku i dbają o siebie nawzajem. Od sierpnia będę też miała zajęcie w postaci redagowania klubowej gazetki.
Moje dni już nie ograniczają się do kanapy i telewizora pomiędzy wypadami do szkoły po dziecko i z powrotem. Codziennie chodzę na siłownię, biegam po parku, czasem wyskoczę do kosmetyczki lub na lunch z dziewczynami. Nie mam pracy, ale się nie nudzę i wreszcie opuściło mnie uczucie, że marnuję czas i swoje życie. Małymi krokami odnalazłam się na drugim końcu świata i nikt mi tego nie odbierze, w pewien sposób urosłam, rozwinęłam się i tylko czasem nachodzi mnie refleksja: O rany, ale dziwnie! Właśnie siedzę i plotkuję ze swoją manikiurzystką, jak gdyby nigdy nic. A przecież ludzie tu mają inny odcień skóry, mówią po portugalsku i mają zimę w czerwcu a wakacje w grudniu! Wszystko jest takie inne i takie... normalne.

Za 4 dni wsiadamy do samolotu do Polski i spędzimy tam trzy tygodnie. Naładuję baterie na następny rok. Zapewne nie będę miała czasu ani ochoty pisać bloga, ale kto wie? I tylko mam nadzieję, że wrócę do Kurytyby w dobrym nastroju, a nie załamana, że znów musiałam zostawić wszystkich, których kocham. A nawet jeśli, to liczę na to, że tym razem podniosę się szybko. Przecież będę miała Elisabet.

Życie to ciągłe upadki i tylko od nas zależy, jak się z nich podnosimy.

wtorek, 16 czerwca 2015

Nova Polska


Nie jest łatwo być Polakiem w Brazylii. Takim przyjezdnym. W Kurytybie jest bardzo wielu Polaków z pochodzenia. Najczęściej nie mówiących już po polsku, ale wciąż dumnych ze swoich korzeni, więc miejsc, gdzie można się natknąć na naszą kuchnię i kulturę jest całkiem sporo.
Ostatnio nasi brazylijscy znajomi zabrali nas do restauracji Nova Polska poza miastem. Przyznam, że miejsce jest fantastyczne. Dzieciaki miały mnóstwo frajdy podczas łowienia ryb, przejażdżki wozem czy na koniach. Ja byłam bardzo zadowolona z porozwieszanych wszędzie hamaków. Takie wiejskie karczmy są tu popularne i oblegane, bo poza posiłkiem dają jeszcze możliwość aktywnego wypoczynku z dziećmi na świeżym powietrzu. My sami często wychodzimy do restauracji w mieście, ale dla naszej Małej to raczej wątpliwej jakości atrakcja. Nie usiedzi na miejscu wystarczająco długo, byśmy mogli zjeść w spokoju, więc wybieramy miejsca przyjazne rodzinom z placami zabaw na przykład.
Ale dlaczego nie jest łatwo być przyjezdnym Polakiem wśród tutejszych rodaków? Otóż jedzenie, które nazywają tradycyjnym polskim już dawno nim nie jest, a kultura ludowa nie jest moją ulubioną.
We wspomnianej wyżej restauracji można zacząć posiłek od kieliszka wódki (a raczej cachasy), ale już prawie żadna z potraw nie przypominała w smaku tych polskich. Barszcz czerwony był raczej zupą z buraków. Nauczona doświadczeniem, nie tknęłam ruskich pierogów i wybrałam te z kapustą, których farsz jak się okazało zawierał kapustę, bynajmniej nie kwaszoną, z twarogiem! Owszem, mieli dobre kopytka i pyszne mięso, a także świetny sernik i coś a'la piernik, ale zabrakło mi polskich smaków.
I niestety smutnym przypadkiem jest dla mnie starszy pan, który nie mówi już po polsku, ale śpiewa w tym języku sprośne przyśpiewki, których nie rozumie i bardziej jest zainteresowany popisaniem się nimi przed nami niż rzeczywistym kontaktem z Polakami, którzy mogli by mu coś powiedzieć o kraju jego rodziców.


Wino własnego wyrobu, zaskakująco dobre.



Wszystkie trzy złapane rybki trafiły z powrotem do wody


Wycieczkowa motorówka ;)

Bryczka podczepiona pod traktor



Kilka tygodni temu byłam z Małą na targu miejskim, gdzie odbywał się festiwal różnych narodowości. Z zapowiedzi wynikało, że możemy się spodziewać stoisk z jedzeniem charakterystycznym dla poszczególnych krajów. A my załapałyśmy się na piękny występ wokalno-taneczny grupy "Wisła". Stare piosenki, tradycyjne tańce ludowe i stroje naprawdę zrobiły na nas wrażenie. W Polsce zapotrzebowanie i zainteresowanie kulturą ludową ma dużo bardziej współczesny wymiar. Tu czas się zatrzymał.
I nie wiem, czego oczekiwałam po polskim stoisku, chyba miałam nadzieję, że kupię wreszcie dobrą kiszoną kapustę, kwaszone ogórki, śledzie?, biały ser? Niestety były tylko te nieszczęsne ruskie pierogi do degustacji. Ja nie wiem, co oni mają z tymi pierogami. Brazylijczycy robią na przystawkę bardzo smaczne kulki smażone, nadziewane mięsnym farszem, ale nie przekłada się to w żaden sposób na pierogi.
No cóż, za tydzień będę uczyła koleżanki z Klubu jak przygotować to powszechne w Polsce danie, a Brazylijczyków zaprosiłam do domu na lekcję lepienia połączoną z degustacją wódki.
Bo dobra wiadomość jest taka, że za kilka dni jedziemy do domu na wakacje i najem się pyszności u mamy i babci, a wrócę z walizkami pełnymi delikatesów :D










wtorek, 2 czerwca 2015

Ignorancja


Ostatnio bardzo chwytliwy jest w Polsce temat rzetelności mediów i dziennikarzy. Oczywiście w kontekście ostatnich wyborów przede wszystkim. Umberto Eco powiedział kiedyś, że po 2010 roku ludzie będą się dzielili na tych, którzy mają komputer i mogą sobie sami wyszukać informacje i tych, którzy mają telewizor i są "skazani" na to, co telewizja im podaje na talerzu. Cóż, nie oglądam żadnych programów informacyjnych. Nie przypominam sobie jednak, żeby do Polski docierały jakiekolwiek wiadomości na temat Brazylii poza tymi dotyczącymi karnawału w Rio i piłki nożnej. Zdarzają się jeszcze jakieś "geograficzne" wzmianki o Amazonii, czy ostatnio o powodzi w Sao Paulo. Czy ktoś słyszał coś więcej? Zapewne tylko ci zainteresowani podróżami, oglądający chociażby Cejrowskiego.
Mnie zastanowiło jak wiele i zarazem jak niewiele wiemy o świecie. Z jednej strony to zrozumiałe, że nie da się ogarnąć wszystkiego, dlatego przedstawiane są nam wiadomości z naszego kręgu "biznesowego", kulturowego czy "geograficznego". To pewnie dlatego nasza wiedza ogranicza się głównie do Europy, Stanów Zjednoczonych i Bliskiego Wschodu. O Ameryce Południowej, Australii, dalekiej Azji czy nawet Afryce docierają do nas szczątkowe informacje.
Rozmiar mojej ignorancji wciąż jeszcze nie jest mi znany, ale moja nauczycielka powoli wprowadza mnie w świat brazylijskiej polityki i historii.
Bardzo ciekawą postacią jest Dilma, pani prezydent Brazylii, która kiedyś pochwaliła się, że nie przeczytała w życiu ani jednej książki. Z resztą żąda, żeby nazywać ją Prezydentą nie Panią Prezydent. Niedawno wygrała wybory i rządzi już drugą kadencję, ale rządy jej i jej partii należą do co najmniej "kontrowersyjnych" i okraszonych licznymi skandalami, z których największym był "Petrobras". Obiło się komuś o uszy? A o tym, że zatwierdziła budowę kilku elektrowni wodnych na Amazonce i jej dopływach? Kilka tam może zniszczyć ekosystem tego regionu, ale Brazylia potrzebuje energii.
W stanie Parana, w którym mieszkamy, dzieci od początku roku szkolnego uczyły się tylko jeden miesiąc. Przez pozostałe trzy trwał i nadal trwa strajk nauczycieli. Mimo prób negocjowania warunków i wielu ugodowych propozycji rządu stanowego, belfrowie nie ustępują nawet na krok i nie zgadzają się na żadne polubowne rozwiązania. Mnie zastanawia, jak te dzieciaki nadrobią stracony czas. Końca konfliktu nie widać, a kolejne tygodnie mijają. Przyjdzie wszystkim powtarzać rok szkolny. Szok!
Zmieniając działkę z polityki na historię: czy ktoś coś wie o brazylijskich rozbójnikach? Jeszcze w latach dwudziestych ubiegłego wieku cangaceiros grabili i mordowali ludzi od czasu do czasu bawiąc się też w Robin Hooda. Porywali kobiety, swoje nowonarodzone dzieci oddawali na wychowanie przypadkowym wieśniakom, by po kilku latach zabrać je pod swoje skrzydła do lasu. Rząd w końcu rozprawił się z nimi wybijając ich do nogi. Ciała zdekapitowano, a głowy wystawiono na widok publiczny. Przez 30 lat można było w muzeum w Sao Paulo oglądać głowy najsławniejszej pary: jednookiego Lampiao i jego kobiety Pięknej Marii. Ta romantyczna poniekąd historia doczekała się nawet kilku ekranizacji.
I jeszcze samba! To tylko jeden z ponad siedemdziesięciu rodzajów muzyki brazylijskiej. Tu, na południu kraju wcale nie najpopularniejszy. I jeśli ktoś oczekuje, że nauczy się tańczyć sambę w dowolnym miejscu poza Rio czy Sao Paulo, może się srodze rozczarować.
Świat jest mały. Ubieramy się tak samo bez względu na szerokość geograficzną, pod którą przyszło nam żyć. Coraz częściej jemy to samo, używamy tych samych mebli więc nasze domy są do siebie podobne. Coraz trudniej o indywidualizm.
Z drugiej strony świat jest ogromny, bo nie sposób wiedzieć wszystko o wszystkim. Uczymy się tylko kawałka historii, pobieżnie geografii, mało kto interesuje się polityką. Świat stoi otworem, ale tylko dla tych, którzy są go ciekawi.

poniedziałek, 25 maja 2015

Brazyljanie



Uff, trochę się dziś przejadę po lokalesach i mam nadzieję, że nikt z nich tu nie zagląda i nie tłumaczy sobie w guglach moich wpisów.
Przed wyjazdem pewna mądra osoba poradziła mi, żebym się nie martwiła, że brazylijskie społeczeństwo nie jest wykształcone, bo na pewno znajdę tu ludzi, z którymi nawiążę nić porozumienia mimo braku edukacji. Jednym słowem bałam się, że będę skazana na prostaków i matołów spod przysłowiowej budki z piwem. Oczywiście nie jest aż tak źle, a Brazylijczycy są ciepłymi i serdecznymi ludźmi lubiącymi zabawę, jedzenie i picie. Imprezowo nie mam do nich większych zastrzeżeń.
Nie da się jednak ukryć, że odsetek ludzi po studiach wciąż w Polsce rośnie i jest dość wysoki nawet na tle zachodniej Europy. Ja do tego wychowałam się w dużym mieście, gdzie kina, muzea i teatry miałam na wyciągnięcie ręki. Swojego czasu często chodziłam do opery, a co roku na Warszawski Festiwal Filmowy. Dużo czytam. W Polsce czytałam co najmniej jedną książkę tygodniowo, tu trochę mniej z braku lektur w rodzimym języku.
Zaczyna mi doskwierać, że nie bardzo mam o czym z ludźmi rozmawiać. Na początku nie było to problemem, bo cieszyłam się, jak mi się udało z kimkolwiek zamienić choć jedno zdanie. Teraz patrzę, coraz szerzej otwieram oczy i dolewam sobie wina, żeby przetrwać kolejną imprezę.
W sobotę zrobiliśmy grilla dla naszych przyjaciół i sąsiadów. Nic niezwykłego, wspólne popołudnie jak zwykle. Jednak tym razem nie piłam i zabrakło mi "dystansu" ;) Oczywiście wszyscy przyszli spóźnieni co najmniej godzinę i prawie natychmiast rozdzielili się na dwie grupy. Mężczyźni stali na ulicy zamiast usiąść z nami. Teraz już mogę rozmawiać z dziewczynami, więc zostałam z nimi przy stole. Wynudziłam się jednak jak mops, bo ile można słuchać, jacy to niedobrzy są ich mężowie! Nikt ze znanych nam tu ludzi nie czyta książek, do kina chodzą tylko z dziećmi na kreskówki. Muzeum widzieli z zewnątrz, a przecież część tego towarzystwa jest po studiach.
O kulturze Brazylii, polityce, muzyce czy historii wiedzę czerpię od mojej nauczycielki. Ta starsza pani wprowadza mnie nie tylko w tajniki języka i jestem jej za to wdzięczna, nawet jeśli czasem nie jestem zainteresowana lub głowa mi pęka z nadmiaru skomplikowanych portugalskich zdań.
Dziś w ramach konwersacji opowiadałam jej o sobotniej imprezie i o tym, jak bardzo mnie wkurza ten podział na płcie. Miała świetną pointę. Jej zdaniem takie zachowanie świadczy o niedojrzałości i jest typowe dla małych dzieci, które na pewnym etapie rozwoju nie potrafią się bawić wspólnie. Wypisz wymaluj moja siedmioletnia córka, która unika chłopców jak ognia, bo "są głupi"! Ubawiłam się tym porównaniem i przypomniały mi się nasze spotkania z sąsiadami w Polsce. Zawsze siedzimy wszyscy razem przy stole lub na kanapach i rozmawiamy o wszystkim. Narzekanie na mężów i porównywanie osiągnięć naszych dzieci pozostawiamy na babskie spotkania przy kawie. I nie będę ściemniać, że analizujemy aktualny repertuar teatralny czy żywo dyskutujemy na tematy polityczne. Oczywiście że plotkujemy, ale polecamy sobie również filmy (nie tylko najnowsze), restauracje lub lokalne wydarzenia kulturalno-sportowe.
Jestem rozczarowana Brazylijkami. Ostatnio zaprosiłam koleżanki Małej do nas do domu. Jedna z mam została ze mną na całe popołudnie. I to ta najpiękniejsza i najsympatyczniejsza z mam w naszej klasie. Ależ ja się umęczyłam. Nie dość, że pół dnia gadania po portugalsku przeciążyło mi styki, to jeszcze nie potrafię powtórzyć słowa z naszej rozmowy o niczym. Przez chwilę miałam nadzieję, że zaiskrzy, kiedy okazało się, że J. jest fanką organicznego jedzenia (to się tu raczej rzadko zdarza ;) ), ale kiedy zadawała mi pytania i nie słuchała odpowiedzi, straciłam nadzieję.
To nie znaczy, że wszystkie bogate i piękne są głupie, bo nie są. Prawdopodobnie to mnie ogranicza moje wychowanie i pochodzenie, bo najłatwiej mi porozumieć się z tymi, które mówią po angielsku czyli mieszkały choć trochę za granicą. To szokujące, jak wielką zmianę czyni w człowieku parę lat z dala od domu. Większa tolerancja, otwarty umysł, nawet poczucie humoru staje się bardziej uniwersalne. Czy ja też już się tak zmieniłam?

środa, 20 maja 2015

Międzynarodowy klub kobiet




Wielojęzyczna reklama na lotnisku w Sao Paulo. Nie zapomnieli o polskim! :))))
Trzy lub cztery miesiące temu trafiłam do działającego w Kurytybie Międzynarodowego Klubu Kobiet. Prawdą jest, że "znajomości" są istotne, bo gdyby nie przez przypadek poznana osoba, nie miałabym pojęcia o istnieniu tego Klubu. Większość jego członkiń ma dzieci w szkole amerykańskiej, a ponieważ moja córka chodzi do szkoły brazylijskiej, nie miałam wcześniej okazji na którąś się natknąć.
Panie spotykają się raz w miesiącu na lunchu w restauracji lub w domu którejś z nich. Wtedy każda przynosi coś do jedzenia, jedzą, plotkują, wymieniają się adresami kosmetyczek. Przynajmniej tak to wyglądało na początku. Tak się ucieszyłam, że wreszcie mogę pogadać po angielsku, że spotkałam tyle kobiet w podobnej do mojej sytuacji, że czym prędzej się zapisałam. I nagle okazało się, że klub to dużo więcej, że istnieje już od 20 lat i głównie zajmuje się działalnością charytatywną. Ale ja, jak zwykle nie zaprzątałam sobie głowy szczegółami, zupełnie jak na pierwszym roku studiów, kiedy zapisałam się, ze względów towarzyskich tylko i wyłącznie, do organizacji studenckiej nie mając świadomości, że jej profil polityczny jest zupełnie odwrotny wobec przekonań mojej rodziny. Musiałam się potem w domu tłumaczyć.
Tym razem jak zwykle nie zapanowałam nad językiem i kiedy dziewczyny zapytały mnie czy nie chciałabym im pomóc, od razu zgłosiłam się do prowadzenia wewnętrznej gazetki. No i bosko, to jest coś, co zawsze mnie kręciło, ale są i konsekwencje, na szczęście raczej miłe.
Klub z dwudziestoletnią tradycją i prawie setką członkiń ma swój zarząd, którego nagle stałam się częścią, konto w banku i obowiązek rozliczania się ze swojej działalności. A ja głupia myślałam, że to tylko taka zabawa. Teraz, nawet jak się będzie waliło i paliło, muszę każdego pierwszego dnia miesiąca rozesłać "Pine Post" moim czytelniczkom. Wcześniej trzeba go złożyć i choć artykuły i materiały tworzyć będą inni, to ja jestem od pilnowania terminów. Jestem bardzo podekscytowana i już nie mogę się doczekać swojego pierwszego numeru.
Na ostatnim zebraniu zarządu dowiedziałam się też na czym polega jego praca. Poza ustalaniem kolejnej daty wspólnego lunchu, dziewczyny starają się aktywizować całą grupę. Kilka razy w miesiącu angażują się w prace charytatywne na rzecz domu dziecka dla dziewczynek po przejściach. Organizują też wspólne wieczorne wypady z mężami i lekcje gotowania. Fajny pomysł z tym gotowaniem, bo każda z nas jest z innej części świata i ma wiedzę trudną do zdobycia przez kogoś z zewnątrz. To prawdziwa kopalnia przepisów, doświadczeń i eksperymentów. Oczywiście, kiedy padło pytanie o kolejną lekcję gotowania, znów nie utrzymałam języka za zębami. Wypaliłam, że ja mogę nauczyć Brazylijczyków, jak się robi prawdziwe pierogi, bo te, które oni nazywają polskimi są niejadalne. No takiego zachwytu się nie spodziewałam, bo to nawet nie była poważna oferta, a efekt jest taki, że na dwa dni przed wylotem do Polski na wakacje będę uczyła kilkanaście kobiet, jak się lepi pierogi. Na szczęście Pablo będzie wtedy na miejscu i jeśli uda mu się wyrwać z pracy, zabiorę go ze sobą. Bo one nie wiedzą, że choć farsz wychodzi mi pyszny, ciasto mojego autorstwa jest twarde jak kamień. To zdecydowanie jest działka mojego męża, bo od lat pierogi robimy razem.

No i stało się! Po roku pobytu w Brazylii wreszcie się zaadoptowałam. Mam brazylijskich przyjaciół i rozmawiam z nimi po portugalsku!, zapisałam się na siłownię i jestem na niej codziennie, choć nadal biegam po parku. A teraz mam jeszcze koleżanki z całego świata, z którymi spędzam coraz więcej czasu i które dały mi pracę, choć niepłatną i niezbyt mocno absorbującą, to jest to praca moich marzeń. I nagle sprzątanie i pranie nie jest moim jedynym zajęciem, a nawet nie zawsze mam na to czas. I choć nadal nie jest łatwo i nie mogę realizować wszystkich swoich snów, znów poczułam, że żyję.

poniedziałek, 11 maja 2015

Czy to jest mój wybór?

W niedzielę odbyły się wybory prezydenckie w Polsce. U nas dzień wcześniej, w sobotę, zapewne ze względu na różnicę czasu. Gdybyśmy głosowali w niedzielę, mielibyśmy na to tylko pół dnia lub nasze głosowanie skończyłoby się pięć godzin po waszym.


Chyba po raz pierwszy tak naprawdę zainteresowałam się wyborami. Chodzę na wszystkie, bo tego nauczono mnie w domu, ale zazwyczaj nie zapoznaję się z programami kandydatów zbyt szczegółowo. Teraz się przyłożyłam do sprawy, bo moim źródłem jest obecnie tylko internet, wypadało coś poczytać, więc miałam swojego faworyta i chciałam zagłosować.
Okazało się, że tylko w stolicy i w Kurytybie właśnie można to zrobić osobiście, a Ministerstwo Spraw Wewnętrznych umożliwia rejestrację internetową osobom, które chciałyby głosować poza miejscem swojego zamieszkania. Tyle przy tym było zachodu, co nic, więc skorzystałam i ....popłakałam się ze wzruszenia. Zaskoczyłam sama siebie. Cóż, mam romantyczną duszę i magistra z literatury romantyzmu. Przypomnieli mi się nasi wieszczowie, którzy nie chcieli się pogodzić ze zniknięciem Polski z mapy Europy. Przed oczami stanął mi Mickiewicz, który w czasie Wielkiej Emigracji  stworzył we Włoszech Legion Polski. Poczułam się częścią tego dziedzictwa, bo choć nie mieszkam teraz w Polsce, to myślę o niej jak o domu i to się nigdy nie zmieni. Z reszta teraz też mamy co najmniej Dużą Emigrację. Sama z siebie i tego swojego wzruszenia się śmiałam. Jaki ten świat jest mały, że na drugim jego końcu mogę wybrać swojego prezydenta.
Spotkałam się z opinią i apelem do emigrantów, że skoro wybraliśmy życie poza krajem, to nie powinniśmy wtrącać się w los tych, co zostali wybierając im przywódcę. Trochę rozumiem takie stanowisko, bo to ci, którzy zostali muszą zmierzyć się z konsekwencjami takiego, a nie innego wyboru. Ale z drugiej strony strasznie nas jest dużo, skoro mamy wpływ na głosowanie. I to nie przez przypadek tylu Polaków mieszka za granicą i nie dla każdego był to taki znowu wielki wybór. Niektórzy nie mieli innego wyjścia.
Tak więc mam odpowiedź dla tych, co zostali: Biorę udział w wyborach, bo chcę mieć dokąd wrócić. Chcę, żeby moje wykształcenie, doświadczenie i znajomość trzech języków obcych coś w Polsce znaczyły i komuś się przydały. Dlatego za dwa tygodnie znów pójdę na wybory. I w październiku też!
Konsulat Generalny RP w Kurytybie