środa, 7 czerwca 2017

Repatriacja


Jestem w Polsce już trzy tygodnie i już prawie nie pamiętam mojego życia w Brazylii, tak intensywny jest ten czas tutaj. Momentami brakuje mi już sił i podpieram się nosem ;)

Ostatni miesiąc w Kurytybie spędziłam na pakowaniu, sprzątaniu, sprzedawaniu i oddawaniu połowy naszego dobytku, załatwianiu formalności i pożegnaniach. Nie było fajnie, bo poza ogromem pracy, musiałam jeszcze zmierzyć się ze swoimi niezbyt pozytywnymi emocjami. Nie chciałam wracać i już, więc wszystko szło jak po grudzie. Na szczęście mogłam liczyć na swoje przyjaciółki. Ostatniego dnia przed wylotem, kiedy nic mi się już nie mieściło w walizkach, frustracja sięgnęła zenitu i zaczęłam histeryzować, Islandka zapukała do drzwi z sześciopakiem piwa, które przyniosła, żeby pomóc mi się zrelaksować. Tym drobnym gestem pomogła mi bardziej niż tym piwem i będę za nią tęskniła jak za nikim innym. Dziś obie jesteśmy już w Europie i obie urządzamy nasze domy.

Muszę przyznać, że jestem zaskoczona, jak boleśnie niewiele się zmieniło przez te trzy lata. Przybyło dużo dróg, ludzie jeżdżą trochę mniej nerwowo i zatrzymują się przed pasami, jakby to Szwecja była ;) Dostrzegłam jedną, niebezpieczną rzecz na drogach, która mi nigdy wcześniej nie przeszkadzała. Czemu, skoro mam zielone światło, i tak muszę się zatrzymać, bo piesi też mają zielone? Przecież to niebezpieczne dla przechodniów! W wielu krajach, w tym w Brazylii, piesi mają zielone ze wszystkich stron, a auta stoją wtedy na czerwonym. Mam kłopot z dostosowaniem się i już ze dwa razy wjechałam na pasy tuż przed nosem zaskoczonych spacerowiczów.
Ale poza ucywilizowaniem na drogach, nie zmieniło się chyba nic. Mała wskoczyła w relacje z koleżankami z osiedla, jakby nigdy ich nie przerwała, do mnie nie odzywają się te same sąsiadki, co zwykle, w Auchan wszystkie produkty znalazłam w tej samej lokalizacji, tylko ja nie umiem już nic z nich ugotować.
Czuję wielką kulinarną pustkę w głowie i mam kłopot z wymyśleniem, co na obiad. Z resztą w moim domu trwa remont i na widok zapylonej kuchni, w której brakuje talerzy i garnków, bo większość stoi jeszcze w kartonach, jakoś odechciewa mi się gotowania. Wszystkiego mi się odechciewa w domu pełnym Ukraińców, zapachu farby i wszędobylskiego kurzu.

Podobno przystosowanie się po powrocie do domu trwa dwa razy dłużej niż odnalezienie się w innym kraju. Dzieje się tak dlatego, że zmieniamy się przez takie życie ekspatrianta, trochę oddalamy się od naszych "lokalnych" przyjaciół, których życie przecież też nie stoi w miejscu (choć z mojego punktu widzenia stoi w miejscu jak zabetonowane i tylko dzieci im urosły ;-p ). Wracamy z bagażem zupełnie innych doświadczeń i wrażeń, ale nikogo to tak naprawdę nie interesuje, każdy żyje własnym życiem. A oczekiwania mamy inne: chcemy wrócić do punktu wyjścia. Ja oczekiwałam, że odpocznę po wariackim okresie pakowania, a tymczasem wpadłam z deszczu pod rynnę.

Tęsknię za Brazylią jak cholera, za moim spokojnym życiem w pięknych "okolicznościach przyrody". Tęsknię za Międzynarodowym Klubem Kobiet Stanu Parana, który dał mi przyjaciół, poczucie przynależności do społeczności i pracę, dzięki której czułam się potrzebna. Tęsknię za czystym domem i ulubioną restauracją sushi, za naszym autem i treningami w parku i na siłowni.
Moje życie znów wywróciło się do góry nogami, ale nie ma tu już mojej Islandki, która przybiegłaby z zestawem ratunkowym.

środa, 10 maja 2017

Malujemy trawę na zielono ;)


Powoli pakujemy walizki, sprzedajemy rzeczy, naprawiamy drobne usterki w domu. Właściwie to nie powoli, w tej chwili narzuciliśmy już tempo, bo został nam tylko tydzień do wyprowadzki.
Ja pakuję walizki i umawiam fachowców, mąż załatwia formalności, Mała zaś odmawia współpracy i nie chce pakować zabawek.
Jestem fizycznie skonana, ale to pewnie bardziej z powodu emocji i nadmiaru spraw, bo przecież nie przerzucam worków z piaskiem. Spuściłam też trochę z tonu i nie chodzę już codziennie na siłownię. Jeszcze kilka dni i będzie po wszystkim.
Najgorsze chyba jednak czeka mojego ślubnego, który musi oddać dom agencji nieruchomości. Tu właściciel raczej nie bierze w tym udziału. Na spotkanie przychodzi spec od uszkodzeń i przez lupę sprawdza każde pęknięcie na ścianie, zapala każdą jedną żarówkę i upewnia się, że rury są drożne.
Malowanie po trzech latach, to normalna sprawa i nie ma z tym problemu. Gorzej, że agencja chce zarobić i obciąża wszystkich wynajmujących wszystkimi uszkodzeniami, nawet tymi, które ci zastali wprowadzając się. W Europie za takie praktyki pewnie by beknęli, ale tu to normalka i po prostu trzeba negocjować. Nóż mi się w kieszeni otwiera, ale jesteśmy przygotowani. Po pierwsze Pablo zrobił mnóstwo zdjęć, które dołączył do protokołu odbioru domu trzy lata temu. Oni pewnie do tego nie zajrzą przy wycenie, ale podstawa do negocjacji jest pewna. Poza tym wymieniliśmy każdą możliwą żaróweczkę w domu, gipsujemy każdą najmniejszą dziurkę w ścianie i upraliśmy nawet sofę i wykładzinę. Mam nadzieję, że nie dołożymy już do tego interesu, ale jak z doświadczeń znajomych wynika, że i tak się do czegoś przyczepią. Dobrze, że mnie przy tym nie będzie.
Dla właściciela to fajnie jest wynająć taką agencję, bo choć ponosi koszty obsługi, to przynajmniej chata jest jak nowa po każdym wynajmie i nie trzeba się martwić malowaniem i remontem. Jednak z mojego punktu widzenia to żadna przyjemność być klientem i wynajmującym.

Trochę mi smutno, czasem zbiera mi się na płacz. Ten wynajęty dom, był moim domem przez trzy lata. Nigdy już do niego nie wrócę. Nie wiadomo nawet, czy kiedykolwiek wrócę do Brazylii. Dobrze, że huk pracy zaprząta moje myśli bardziej niż pożegnanie. A tego ostatniego dnia, w drodze na lotnisko zacisnę zęby i spróbuję nie płakać ze względu na córkę. Dla niej ta przeprowadzka jest jeszcze trudniejsza niż dla mnie.

sobota, 29 kwietnia 2017

Co zyskałam dzięki ekspatriacji

Niby to niemożliwe, bo czas biegnie zawsze tak samo, ale dla mnie życie zaczęło przypominać karuzelę. Wciąż jest tyle spraw do załatwienia i zamknięcia, powoli ruszają też prace remontowe w naszym polskim domu, które koordynuję zdalnie.
Przyjętym w Brazylii zwyczajem jest urządzanie imprez pożegnalnych dla znajomych. Oczywiście organizacja takiego pożegnania leży po naszej stronie, bo nikt nie wpadł na pomysł, że może jesteśmy zbyt zajęci pakowaniem i można by nas po prostu zaprosić na przyjęcie na naszą cześć ;) Tak więc najbliższe dwa weekendy, które są jednocześnie moimi ostatnimi w tym kraju spędzę przy garach. W tygodniu wciąż chodzę na siłownię i działam w klubie. Na szczęście znalazłam swoją następczynię do pracy przy gazecie i nie będę musiała ratować dziewczyn przygotowując kolejny numer już z Polski.
Beverly jest lepiej przygotowana do tej pracy niż ja, bo jest Kanadyjką, więc poradzi sobie z językiem. Ja zawsze potrzebowałam kogoś do zrobienia korekty. Ostatnio siedziałyśmy razem przy komputerze i przypomniały mi się moje początki, które miałyśmy bardzo podobne.
Ona przyjechała tu dwa miesiące temu i właśnie dowiedziała się, że jest tu na wizie swojego męża (menadżera w fabryce Volvo), która nie zezwala jej na pracę zarobkową na posadzie nauczycielki w szkole międzynarodowej. Jej ślubny siedzi w robocie od świtu do nocy, a ona utknęła sama w mieście, które jej się nie podoba i którego nie zna. Do tego wszystkiego jej znajomość portugalskiego ogranicza się "dzień dobry" i "do widzenia", więc najprostsze czynności urastają do rangi życiowych wyzwań, bo jak tu zrobić zakupy czy pójść do fryzjera? Przynajmniej trafiła do klubu szybciej niż ja, za chwilę zaangażuje się w działania zarządu i choć częściowo rozwiąże problem samotności.
Tak, byłam tam, dokładnie w tym samym punkcie, w którym teraz jest Bev. A teraz jestem dużo, dużo dalej i nigdy wcześniej nie osiągnęłam tak dużo w ciągu trzech lat.
Codziennie porozumiewam się w trzech językach i to czasem równocześnie. Po prostu przeskakuję pomiędzy nimi w razie potrzeby. Również tłumaczę pomiędzy nimi "synchronicznie". Telewizję oglądam tylko po angielsku i jest to dla mnie naturalne jak słońce na niebie. Owszem, czasem nie rozumiem słowa czy dwóch, ale dotyczą one medycyny albo żargonu prawniczego, których pełne są dzisiejsze seriale. Mniej naturalnie, ale również z całkowitym zrozumieniem śledzę brazylijskie bajki mojej Małej i już nie drażni mnie portugalski. Stał się takim drugim angielskim i czerpię ogromną satysfakcję z każdej rozmowy w tym języku.
Dużo nauczyłam się o Brazylii i jej mieszkańcach, podróżowałam po tym wielkim kraju i zobaczyłam więcej, niż kiedykolwiek marzyłam. Poznałam ludzi z całego świata, ludzi różnych kultur, mówiących po angielsku z wieloma akcentami. Znalazłam tu przyjaciół, a moje trzy bratnie dusze pochodzą z czterech różnych krajów.
Zainwestowałam w siebie: dzięki znajomości języka mogłam zrobić kursy cukiernicze, wymieniłam się też doświadczeniami z kobietami z całego świata na wspólnych lekcjach gotowania. Nauczyłam się szydełkowania i jazdy na rolkach. Każdy dzień zaczynam od siłowni i mam lepszą kondycję i silniejsze ciało niż kiedykolwiek. Tylko schudnąć mi się nie udało przy moim bogatym życiu towarzyskim, ale nie żałuję.
Sprawdziłam się, dałam radę i nabrałam pewności siebie. Nastroje depresyjne, kiedyś bardzo częste, przestały być moim problemem. To wszystko dzięki Brazylii, która jest krajem pięknym i trudnym, gościnnym i niebezpiecznym jednocześnie. To było wielkie wyzwanie, ale nagroda okazała się warta wysiłku. Nie wierzę, że to mówię, ale cieszę się, że jestem expatem.

piątek, 7 kwietnia 2017

Selfie

Selfie lustrzanką ;)
Na nasze ostatnie wakacje zabrałam ze sobą swoją lustrzankę. Niewygodny jest ten aparat, bo duży i nieporęczny, ale żaden smartfon nie robi takich zdjęć jak mój wysłużony już Nikon. Co nie znaczy, że nie robię sobie selfie, oczywiście że tak, ale trochę się tego wstydzę, więc staram się być przy tym dyskretna i szybka.
Ludziom jednak publiczność nie przeszkadza. Rażą mnie panienki uśmiechające się promiennie do własnego odbicia. Nie mogłam się oprzeć i zrobiłam im trochę fotek w restauracji na plaży, z której najlepiej widać było zachód słońca. Mnóstwo ludzi przyszło sfotografować zachód i siebie na jego tle. Zaskoczyła mnie zmiana, jak dokonała się w ostatnich latach. Poza mną, tylko jedna osoba miała aparat, ktoś miał kamerkę GoPro, ale większość robiła zdjęcia komórkami. Jakoś to wszystko nie miało klimatu fotografowania. I jak się ludziom mieści taka ilość zdjęć na dysku? Moja komórka jest już dawno zapchana!
Pamiętam jeszcze kodaki na prawdziwą kliszę i pierwsze cyfrówki. Nawet żałowałam, że nie mam takiej wodoszczelnej, bo widoki pod wodą były równie zapierające dech w piersiach, co nad nią. To by dopiero była pamiątka na całe życie.

Selfie na chwiejnej łódce z przyjaciółmi w tle

Tło do selfie ;)










środa, 5 kwietnia 2017

Fernando de Noronha


Nigdy jeszcze nie byłam tak daleko na północy Brazylii ani tak daleko na wschód. Wyspa na której spędziliśmy ostatni tydzień jest oddalona od stałego lądu o godzinę lotu samolotem. Z tego też powodu musieliśmy przesunąć zegarki o godzinę, czego początkowo nie byliśmy świadomi.
Poza tym to ulubione miejsce wielu nowożeńców, którzy spędzają tam miesiąc miodowy i gdyby mnie było stać szesnaście lat temu, sama wybrałabym Noronhę na podróż poślubną.
Najpierw byłam zaskoczona ilością ludzi, która wysypała się z samolotu i okupowała maleńki terminal. Wszyscy musieliśmy się zarejestrować i zapłacić kosmiczną wręcz opłatę "klimatyczną", bo wyspa jest parkiem narodowym. Potem jechaliśmy główną (i jedyną) ulicą przez niezbyt ładne zabudowania. Sam hotel też nie należał do luksusowych, choć był chyba jednym z najlepszych. Ale miał basen, co dla naszej córki jest znacznie większą atrakcją niż plaże. Nawet te rajskie plaże z idealnie czystą wodą, delfinami i żółwiami.
Znajomi, którzy doradzili nam podróż na Fernando do Noronha powiedzieli nam, że 5 dni w zupełności nam wystarczy i mieli rację. Wynajęliśmy buggy - przekomiczny, maleńki i plastikowy samochodzik za to z napędem na cztery koła, który zawiózł nas na każdą jedną plażę mimo wertepów. Ale ponieważ wyspa ma 7 kilometrów długości i pewnie ze 3 szerokości nie zajęło nam to dużo czasu.
Jestem zachwycona tymi naszymi krótkimi wakacjami, bo poza pięknymi widokami, pierwszy raz w życiu widziałam delfiny, żółwie morskie i wiele różnych kolorowych ryb. Pływaliśmy przy rafie koralowej i mogłam się jej przyjrzeć z bliska nie płosząc przy tym ryb. To było wspaniałe pożegnanie z Brazylią, jedyne w swoim rodzaju. Zrobiliśmy prawie 500 zdjęć, dlatego proszę o wybaczenie, że tak wiele ich zamieszczam. Trudno mi się było zdecydować.

Praia do Leao

Praia do Boldro


Kolejne wyspy archipelagu




Te rybki podpływały do statków, żeby je "wyczyścić"

Delfiny ścigały się nami, trudno im było zrobić dobre zdjęcie

W porcie pływały żółwie i płaszczki

Praia do Sancho

Praia do Sancho - tu nurkowaliśmy ze statku, bo od strony lądu trudno się tam dostać


Mnóstwo muszek i mnóstwo jaszczurek



Praia do Porco





Na jednej skale siedziało co najmniej kilkadziesiąt krabów


Nasze buggy

piątek, 24 marca 2017

Wakacje

Przed nami jedyne w tym roku wakacje. Jutro wylatujemy na piękną wyspę na północy Brazylii. Zaprzyjaźnieni Brazylijczycy polecili nam to miejsce jako zdecydowanie warte zobaczenia przed powrotem do Europy. Zaznaczyli przy tym, że tanio to tam nie jest, ale zdecydowanie warto.
Dowiedzieliśmy się, że Fernando do Noronha to wyspa - rezerwat, sporo oddalona od stałego lądu. Trzeba tam polecieć.
Wyszukałam hotel i akurat była promocja, więc się ucieszyłam i chwilę później udało mi się znaleźć tanie bilety. Zarezerwowałam hotel, minutę później kliknęłam KUP BILET i okazało się, że wyświetliło mi cenę za osobę, a nie total. Nie spodziewałam się zapłacić trzy razy więcej, ale z hotelu w promocyjnej cenie nie mogłam już zrezygnować, więc nie miałam wyjścia.
Pochwaliłam się koleżankom, gdzie jadę i nagle się okazało, że to jakaś super mega miejscówa, gdzie się pływa z delfinami i żółwiami w raju na ziemi. Wszystkie mi zazdroszczą, każda chce tam jechać, a jedna już nawet była. I ta jedna powiedziała mi, że do kosztów pobytu muszę doliczyć również "opłatę klimatyczną", a to dla naszej trójki prawie tysiąc złotych, opłatę za kartę wstępu na plaże - taki ski pass oraz że powinniśmy wynająć samochód, bo odległości są zbyt duże, a inne środki lokomocji się nie opłacają. Oczywiście auto to kolejny tysiąc. Ale oczywiście warto i ona chciałaby tam wrócić. Pablo się wkurzył, obojgu nam się odechciało tej wycieczki. Teraz się jeszcze okazało, że większość restauracji gotuje na odsolonej wodzie morskiej, co może stanowić pewien kłopot dla nieprzyzwyczajonego żołądka.
Na koniec hotel w odpowiedzi na moja prośbę o transfer z lotniska przypomniał mi, że mam rezerwację na pokój dwuosobowy i nie ma w nim miejsca na dostawkę, ale oczywiście mogę go zamienić na większy pokój za wyższą cenę. Nie wiem, jak to się stało! Zawsze rezerwuję pokoje dla trzech osób i nigdy mi się nie zdarzyło przeoczyć własnego dziecka.
Szlag by to wszystko trafił. Zaopatrzyłam się już w leki, przygotowałam porcje obiadowe dla mojego małego niejadka i uzbroiłam się w uśmiech. Będzie co ma być. To nasze ostatnie wakacje w Brazylii, jedyne w tym roku, więc muszą się udać. Poza tym chcę zobaczyć ten raj na ziemi, póki jeszcze mam szansę.
Opiszę wszystko za tydzień, jak wrócę. A potem czas przyspieszy, będę musiała pozamykać sprawy, wydać przyjęcie pożegnalne i spakować się na wyjazd. Zostanie mi na to tylko półtora miesiąca. Ale wzorem Scarlett "Pomyślę o tym jutro".

czwartek, 23 marca 2017

Słowo honoru

Po czym kobieta w Polsce poznaje, że ma do czynienia z prawdziwym mężczyzną? Po tym, że zawsze może na nim polegać, że zawsze dotrzymuje słowa.
Tutaj każdy facet jest macho, ale każdy rzuca słowa na wiatr nawet w biznesie, a może właśnie szczególnie w biznesie.
Mam do naprawienia szafę. Obdzwoniłam kilku stolarzy, do jednego się nawet dodzwoniłam, umówiłam na spotkanie, ale nie przyszedł. Oczywiście nie zadzwonił, po prostu się nie pojawił. Gdybym była Brazylijką, zadzwoniłabym jeszcze raz. Ale nie jestem i nie chcę tego pana tu nawet widzieć.
Zamówiłam też serwis do prania sof i wykładziny. Tu się wynajmowany dom oddaje w stanie idealnym: odmalowany i wysprzątany, nie mam więc wyjścia i muszę obdzwonić kilku fachowców. Przemiły młody człowiek uprał mi sofy, ale nie miał przy sobie maszyny do prania dywanów. Obiecał, że wróci następnego dnia, skasował należność i odjechał. Niestety nie pojawił się ani następnego dnia, ani kolejnego. Po tygodniu ponownie zadzwoniłam do firmy, przypomniałam się i umówiłam na dzień i godzinę. I oczywiście znów wykazałam się naiwnością. Nie wiem, ile jeszcze razy przyjdzie mi zadzwonić, ale tłumaczę sobie, że przynajmniej ćwiczę portugalski. Szkoda tylko, że moja nauczycielka, starsza pani, uznała, że jedynym przekleństwem godnym damy jest "o kurcze", więc nawet nie umiem kogoś zwyzywać.

piątek, 17 marca 2017

"A ja rosnę i rosnę, latem zimą, na wiosnę i niedługo przerosnę mamę tatę i sosnę" ;)

Ostatnio znajomi expaci wrzucili na fejsa swoje zdjęcie sprzed trzech lat, kiedy to dopiero przeprowadzili się do Kurytyby. Zaskoczyło mnie, że byli wtedy sporo szczuplejsi.
Niestety ja też chyba byłam trochę lżejsza zanim przeszłam na tutejszą dietę. Uważam na to, co jem, dużo trenuję, ale mam też bogate życie towarzyskie, czytaj: często pijemy alkohol. Ale i tak nie rozumiem, co się stało z moim metabolizmem.
Jako dwudziestolatka imprezowałam z rówieśnikami całą noc, a następnego dnia szłam na wykłady. Pomiędzy zajęciami zażerałam się hamburgerami i kebabami, po południu szłam jeszcze na piwo z sokiem do jednego ze studenckich barów, których pełno było na Krakowskim Przedmieściu. Zimą wolałam pić grzane wino. Mimo tego niezdrowego trybu życia byłam wtedy szczuplejsza niż kiedykolwiek i miałam siły na kolejne i kolejne imprezy.
Dziś chodzę spać o 21:00, sama piekę chleb z mąki razowej, prawie nie jem mięsa, do restauracji chodzę najchętniej na sushi. Nie pijam już mocnych alkoholi, a pojemność na pozostałe trunki spadła mi o połowę. Wiem już, co to jest siłownia, o istnieniu której miałam bardzo mgliste pojęcie w czasach studenckich. To fakt: jeżdżę samochodem i nie ogarniam już komunikacji miejskiej. Wakacje spędzam leżąc na plaży i taplając się z córką w wodzie (i to też pod warunkiem, że jest ciepła), a kiedyś łaziłam po Tatrach. Całe wieki nie byłam na nartach, a jako studentka dorabiałam sobie jako pomocnik instruktora, co razem z prywatnymi wyjazdami dawało mi 5 tygodni białego szaleństwa.
Teraz dużo ćwiczę, choć mam z tego mniej frajdy, uważam na to co jem, a na swoją obronę mam jeden ważny argument: jakość jedzenia w Brazylii. Oczywiście, mięso mają wspaniałe, a ilość owoców przyprawia o zawrót głowy. Ale to mięso podaje się utaplane w soli i bez dodatku warzyw, których jest tu jak na lekarstwo. Wszystko jest obficie dosłodzone lub posolone, nie istnieje śmietana poniżej 36 procent, można za to kupić taką 42-procentową, chleb bardziej przypomina bułkę, a bułka watę. Wszystkie produkty sojowe są obrzydliwie słodkie, a to, co nie ma w składzie cukru, ma zabójcze ilości aspartamu. Sektor żywności organicznej i naturalnej dopiero raczkuje i trudno jest zjeść coś naprawdę zdrowego. Dlatego wszystko, co możliwe, przygotowuję od podstaw sama. A dupa rośnie jak rosła!

czwartek, 16 marca 2017

Refleksja dnia

Odwoziłam rano męża do pracy i w czasie tej przejażdżki rozpaczliwe szukaliśmy stacji radiowej, która nie nadawałaby zawodzenia. O rany! Jak dobrze! Już wkrótce nie będziemy zmuszeni słuchać brazylijskiej muzyki!

czwartek, 9 marca 2017

Idealne ciało



Dziś na siłowni widziałam idealne kobiece ciało. I widziałam je nago, więc wiem, co mówię.
Po dwóch godzinach intensywnego treningu poszłam pod prysznic i natknęłam się na kobietę mniej więcej w moim wieku, czyli już nie podlotek ;) Równie dobrze mogła być młodsza, trudno ocenić kogoś z taką tapetą na twarzy.
Wysoka, idealne uczesana i umalowana, miała też wyrzeźbiony każdy mięsień ciała. Aż mnie zatkało na ten widok. Top i majtki do kompletu oczywiście, a pod nimi równomierna opalenizna na pewno nie zdobyta na brazylijskich plażach, na których paradowanie topless jest prawnie zakazane. No i te piersi, których nie ima się grawitacja, mimo ich pokaźnych rozmiarów... Poza tym blizny po operacji wciąż były widoczne.
Nie, nie jestem przeciwniczką operacji plastycznych. Wręcz przeciwnie: powstrzymują mnie tylko ogromne koszty takich zabiegów. Nie dziwię się, że ktoś, kto ma idealne ciało, nie chce mieć dwóch, sflaczałych po wykarmieniu dzieci, worków na wysokości pępka.
Zastanowiło mnie co innego. Ja na siłkę chodzę bez makijażu, bo i tak spłynie. Po krótkim czasie moja fryzura przypomina pudla od nadmiaru wilgoci, więc nie ma sensu poświęcanie jej czasu, no i zawsze zakładam najwygodniejsze majtki jakie mam, czyli moje stare i sprane bawełniane figi. Wstyd przyznać, ale prawdą jest, że stawiam komfort ponad wygląd, bo choćbym nie wiem ile wysiłku włożyła w swoją stylizację i tak po godzinie wyglądam jak czerwony, sapiący piec przemysłowy. Przecież i tak nikt nie widzi tych cholernych majtek, a przynajmniej nie odznaczają się pod obcisłymi spodniami treningowymi i nie krępują ruchów.
Ćwiczę, bo lubię i dlatego, że wolę być zbyt umięśniona niż pulchna. Już dawno pogodziłam się z faktem, że wiotka i eteryczna nigdy nie będę, nie ten typ niestety.
I oto natykam się na ideał. No mucha nie siada i nie ma się do czego przyczepić. Wyrzeźbione mięśnie obciągnięte opaloną skórą zaimponowały mi bardzo i nie przeczę, że chciałabym tak wyglądać. Ale natychmiast pojawiło się pytanie: jakim kosztem? Skoro ja ćwiczę po 2-3h dziennie, ile ona musi ćwiczyć, nawet jeśli ma predyspozycje? Pewnie jest też na diecie, spędza sporo czasu na sztucznym opalaniu, robieniu makijażu i fryzury. Ile to pochłania pieniędzy? A co z życiem rodzinnym i towarzyskim, imprezami, relaksem, swobodą? Czy ma czas na coś innego niż dbanie o swój wygląd? Czy ona kiedykolwiek jest z siebie zadowolona? Czy ja naprawdę chcę tak wyglądać? Czy jestem gotowa zapłacić taką cenę?
Na dietę wróciłam i jestem na niej już od kilkunastu dni, ale nie wiem, ile jeszcze wytrzymam. Jutro potrenuję trzy godzinki, pojutrze dwie. A w weekend wreszcie sobie odpuszczę i pójdę na grilla do przyjaciół, żeby w przyszłym tygodniu znów mieć jakieś kalorie do spalenia.

niedziela, 5 marca 2017

Niektórym przygrzało

Jest lato i wreszcie jest słońce. Przy tej wilgotności kiepsko sobie radzę, pocę się nawet schodząc po schodach, więc w domu siedzę tylko w majtkach i podkoszulku. Niektórzy jednak przenieśli ten nieformalny strój letni na ulice :D





piątek, 3 marca 2017

...i po karnawale

Wczoraj życie wróciło do normy, a ludzie do pracy. Nie obyło się jednak bez kilku zaskoczeń. To znaczy zaskoczeni byliśmy my, bo Brazyljanie karnawał piją z mlekiem matki.
Spodziewaliśmy się dzikich tłumów na plaży, dlatego nigdzie się nie wybraliśmy. Poza tym Pablo musiał być w pracy, bo w Kurytybie te dni nie są wolne ani oznaczone jako świąteczne w kalendarzu. Tym nie mniej szkoły były pozamykane. Ku naszemu zdziwieniu również centrum handlowe działało w godzinach "niedzielnych", a za lunch w restauracji policzono nam weekendową stawkę. Mój mąż nie miał gdzie zostawić samochodu, bo parking pod jego biurem był przez trzy dni nieczynny. Wyludnione miasto wróciło do życia dopiero w czwartek, mimo że oficjalnie żadnego święta nie było, ale wciąż jeszcze jest lekko sennie - część mieszkańców przedłużyło sobie wakacje do końca tygodnia.
Dla Brazylijczyków nowy rok zaczyna się po karnawale, który często kończy okres wakacji (dzieci wracają do szkoły w lutym lub dopiero po karnawale w zależności od tego, kiedy w danym roku wypadają ostatki). To jak nasz polski wrzesień, kiedy kończy się laba i wszystko wraca na utarte tory.

Jednak w zeszłym roku nastąpiła spora zmiana w prawie brazylijskim. Już nie można odmówić "dmuchania w balonik". Kiedyś ludzie bezkarnie jeździli na dwóch gazach, bo policja nie miała jak udowodnić winy. Mogli pociągnąć do odpowiedzialności tylko tych, którzy spowodowali wypadek. To się zmieniło i we wtorek byliśmy świadkami ciekawego obrazka. Pod naszym supermarketem patrol policji kazał dmuchać każdemu, kto odjeżdżał ze sklepowego parkingu. Liczba porzuconych na poboczu samochodów rosła z minuty na minutę. Brazylijczykom trudno będzie wyrwać się z tych konkretnych "torów". Wszak przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka ;p

środa, 1 marca 2017

Wypowiedzenie ;)

Żeby zwiedzić Brazylię w trzy lata, musielibyśmy tylko podróżować, a nie pracować i codziennie odwozić dziecko do szkoły. Dlatego nie znamy nawet jej połowy. Za to przez te ostatnie lata żyliśmy życiem Brazylijczyków z klasy średniej i napisałam na ten temat chyba już wszystko. Nie wiem, czy byłabym wstanie poznać tubylców i ich kulturę jeszcze lepiej, musiałabym pewnie rozwieść się i związać ponownie z jakimś lokalesem. Albo co najmniej zatrudnić na etat opiekunkę do dziecka, żeby móc pogłębić moją mizerną wiedzę dotyczącą życia nocnego. Nie mam na to ochoty, czasy całonocnych imprez w modnych klubach zostawiłam za sobą bez żalu lata temu.
Mam świadomość tego, że nie do wszystkiego jesteśmy dopuszczani jako obcokrajowcy z tej "lepszej" części świata. Ja sama ukrywam swoje "narodowe" wady przed koleżankami z Zachodu... Chociaż nie, przestałam ukrywać i się kontrolować. W gruncie rzeczy wszyscy w Europie jesteśmy do siebie bardzo podobni jako jednostki. Mamy takie same marzenia i problemy, i podobnie patrzymy na życie. Jesteśmy z tego samego kręgu kulturowego i te różnice, które tak nas kują w oczy, kiedy wyjeżdżamy do któregoś z krajów Unii, są śmiesznie małe z dalszej perspektywy.

Tak, czuję że wyczerpałam już temat naszych przygód w Brazylii. Skończył się też nasz czas tutaj. Z końcem maja przeprowadzamy się z powrotem do Polski, gdzie mój mąż dostał nową pracę. Nas wszystkich czekają w związku z tym wyzwania. O zamykaniu naszych spraw w Kurytybie będę pisała do końca, choć zapewne przez to mój blog stanie się dużo bardziej osobisty niż do tej pory.
O naszej adaptacji do życia w polskich realiach pisała już nie będę, bo musiałabym stworzyć nowy blog: "Repatrianci".
Muszę przyznać, że miałam zupełnie inne wyobrażenia co do prowadzenia bloga, ale spodobało mi się. Niestety muszę rozwiązać umowę o dzieło z trzymiesięcznym okresem wypowiedzenia ;) To i tak więcej niż oczekuje ode mnie ustawa ;p

poniedziałek, 27 lutego 2017

Karnawał

Trwa karnawał. Telewizje na całym świecie transmitują relację z Sambodromu w Rio, Brazylijczycy porzucili pracę na kilka dni i siedzą na plażach. Wczoraj my też pojechaliśmy nad ocean i od razu pożałowaliśmy tej decyzji. Wszędzie są korki i nie sposób dojechać na miejsce bez odstania kilkudziesięciu minut gdzieś na trasie. Senne miasteczko, które obraliśmy sobie za cel okazało się w sezonie przeładowane i głośne. I choć znaleźliśmy kawałek naprawdę ładnej i spokojnej plaży, to już zjeść po prostu nie mieliśmy gdzie. Ot, karnawał!
W planach miałam zupełnie inne świętowanie, to w sercu całej imprezy, czyli w Rio. Dwie z moich przyjaciółek wybrały się do tego miasta, by zobaczyć wszystko na własne oczy. Zaczęło się od walki o ostatnie pokoje w mieście. Bilet na Sambodrom to koszt około 3000zł, za jeden wieczór oczywiście. Chętni mogą zatańczyć wraz z jedną ze szkół samby. Dziewczyny wybrały sobie grupę pod kątem strojów, bo nie każdy fantazyjny projekt spotykał się z ich uznaniem. Strój szyje się na miarę, ale wystarczy podać wszystko przez maila, ewentualne poprawki robi sie na kliencie. Dobrze by też było przyjechać na próbę tydzień przed imprezą, ale nie jest to konieczne, trzeba się tylko nauczyć piosenki i zapłacić za tę przyjemność około 10000zł i wspomnienia na całe życie gwarantowane. To nawet nie jest drogo - my po prostu nie mamy tyle pieniędzy ;)

piątek, 24 lutego 2017

Kulturą w płot

Brazylijczycy bywają złośliwi i to raczej nie w sposób świadczący o inteligencji. Sarkazm to zjawisko niespotykane i nie można liczyć na uśmiech rozmówcy żartując sobie z niego samego.
Za to jeśli upijesz się na imprezie, twój najlepszy kumpel zrobi ci zdjęcie lub nakręci filmik, który wyśle ci następnego dnia z samego rana z jakimś złośliwym komentarzem.
Podłożyłeś się w pracy i masz kłopoty, kumple nie dadzą ci o tym zapomnieć i będą cię wytykali palcami i wyśmiewali przez cały dzień. 
Nie zauważyłam takiego zachowania między kobietami ani w stosunku do nich, ale też ludzie w naszym towarzystwie raczej się pilnują. 
Cieszy mnie, że my Polacy wiemy, co to sarkazm, że złośliwe docinki rzadko kiedy są poniżej poziomu, a wszyscy moi znajomi trzymają swoje komórki w kieszeniach podczas imprez. Nasza kultura różni się od latynoskiej i nie ma w tym nic złego. Ale myślę, że różnimy się także tą kulturą bardziej osobistą i statystycznie zdecydowanie wyższym wykształceniem, które nie pozostaje bez znaczenia.

środa, 22 lutego 2017

Zapachy

Świeżo ścięta trawa pachnie tak samo w każdym kraju. Tyle że ta brazylijska mnie nie uczula, więc nie muszę uciekać w panice.

Ostatnio przejeżdżałam przez las w środku bardzo upalnego dnia. Powiało przyjemnym chłodem, a zapach przeniósł mnie do kolejki wąskotorowej na Jantarowym wybrzeżu. Jako dziecko spędzałam wakacje nad zatoką i do dziś pamiętam zapach tamtego lasu. Trochę tęsknię za włóczeniem się po nim bez celu (pewnie cel jakiś miałam, bo nie wyobrażam sobie, żeby mam mi pozwoliła na samotne spacery w tym wieku), a nawet nie wiem, czy tam jeszcze jest choć kilka drzew. Tu do dżungli raczej nie wchodzę. Może i pachnie domem, ale ani rośliny ani zwierzęta nie są w żaden sposób znajome.

Właśnie usmażyłam pączki na Tłusty czwartek. Śmierdzę cała smalcem, ale i tak warto było. Lubię zapachy związane z poszczególnymi świętami, szczególnie tutaj. Gwiazdka i Tłusty czwartek w środku lata nie dają mi poczucia odświętności. Gotując tradycyjne dania, mam choć namiastkę domu, kawałek dzieciństwa. Sentymentalizm? Pewnie tak, ale teraz i ja mam dziecko, muszę tworzyć wspomnienia i pielęgnować korzenie nie tylko dla siebie.

piątek, 10 lutego 2017

Lekcja tolerancji



Narzekając ostatnio na tak zwane polskie jedzenie w Brazylii dowiedziałam się, że to normalne, że zawsze dodają tu coś od siebie i nawet ich tradycyjne dania smakują inaczej w zależności od części w kraju, w której akurat przebywamy. Wiele z tych dań to potrawy afrykańskie.
Nikogo tu nie dziwią pierogi z serem ricotta i kapustą, sushi z owocami i marmoladą ani pizza z lodami i czekoladą. Nikogo poza mieszkańcami krajów, z których te dania pochodzą ;)
Ale ta różnorodność dotyczy niemal wszystkiego. Ludzie mają wszelkie możliwe kolory skóry. Na południu spotkać można niebieskookich blondynów, na północy większość jest czarna. Odcieni skóry pomiędzy jest mnóstwo. Nie brakuje tu Azjatów, wszędzie widać mniejszą lub większą domieszkę krwi tutejszych Indian. Ci ludzie różnią się nie tylko wyglądem, ale przede wszystkim zamożnością: wielu mieszka w favelach i walczy o przeżycie, tych niewyobrażalnie bogatych jest całkiem sporo i żyją za pieniądze o jakich ja nigdy nie śniłam ani nie widziałam w Polsce.
Brazylijczycy mówią z wieloma akcentami, w zależności od stanu, z którego pochodzą, ale tutejszy portugalski, nie dość, że uproszczony względem jego europejskiej wersji, jest jeszcze wymieszany z dialektami afrykańskimi. Język niewolników pozostawił trwałe ślady w słownictwie. 
Większość Brazylijczyków to katolicy, ale w tym przypadku większość to około 60% dwustumilionowego kraju. Drudzy w tej statystyce są ewangelicy. Reszta jest podzielona między wiele religii i sekt. I nikogo to nie dziwi, nikomu nie przeszkadza. 
Na północy kraju można się cieszyć słońcem przez cały rok, a temperatury nie spadają poniżej dwudziestu stopni. Na południu zdarza się, że zimą pada śnieg. Przez te trzy lata pobytu jeszcze nam się nie zdarzyło zauważyć jakiejś prawidłowości w pogodzie. Każdy miesiąc różni się od analogicznego w roku poprzednim. Pierwsze lato było upalne, drugie deszczowe, teraz jest na zmianę. 
Czy przy takiej mieszance są tu jakieś konflikty? Oczywiście, że są. Potomkowie białych kolonistów są wyżej usytuowani na drabinie społecznej niż potomkowie niewolników czy tubylców. Nie widuje się wielu czarnych i bogatych, a ciemniejsze dzieci w snobistycznej szkole mojej córki nie mają lekkiego życia. 
Z drugiej strony na ulicy wszyscy jesteśmy wymieszani. Murzyn w Polsce wyróżnia się z tłumu, wciąż jest rzadkością, a tu jest jednym z wielu. To raczej nasza Mała z jej jaśniutkimi włosami i cerą wzbudza zainteresowanie. Ludzie zawiązują przyjaźnie i grupy w ramach swojej klasy społecznej czyli ze względu na zamożność, nie kolor skóry. Poza tym wykazują się większą tolerancją i otwartością na wszystko co inne, niż Europejczycy.
I to jest jedna z tych rzeczy, które bardzo lubię w Brazylii, ta różnorodność i tolerancja właśnie. Oni sami są z tego dumni.


środa, 8 lutego 2017

W kotle emocji


Mała poszła do szkoły, a ja wysprzątałam dom i wróciłam na siłownię (nie bez bólu fizycznego i metafizycznego ;) ) Niby wszystko wróciło do normy, ale tak naprawdę już nic nie jest takie samo.
Nasze osiedle pustoszeje, sąsiedzi się wyprowadzili, a nowych lokatorów jeszcze nie ma. Za chwilę wyprowadzi się jedyny zaprzyjaźniony z nami Polak z Polski. Ely wyjechała z rodziną do Hiszpanii, zostaliśmy tylko my i moja zaprzyjaźniona paczka expatek. Tyle że my siedzimy na tykającej bombie. Przynajmniej tak się czujemy w związku z czekającymi nas zmianami. Jak na szpilkach czekaliśmy na wyniki rozmów rekrutacyjnych mojej drugiej połówki i wczoraj wreszcie się doczekaliśmy dobrej oferty. Tak więc postanowione - wracamy do Polski! Jedno napięcie opadło, żeby natychmiast pojawiły się następne emocje. Ja się popłakałam na wieść, jak szybko może nas ta przeprowadzka czekać. I to nie o to chodzi, że nie spakuję się w miesiąc, bo wszystko da się zorganizować, ale jak się pożegnać, przystosować w takim tempie? Póki co negocjacje co do terminów trwają, a my nadal czekamy.
Zmiany nie są złe, to czekanie na nie doprowadza mnie do szału. W amoku działania i wykonywania zaplanowanych kroków po prostu muszę się odnaleźć albo zginę, za to siedząc na kanapie i czekając na decyzje, które ode mnie nie zależą, czuję się okropnie.
Ciekawostką jest, że mając wyznaczony dzień powrótu ze Szwecji do domu nie mogłam się doczekać podróży, a czas dłużył się koszmarnie. W Brazylii jest zupełnie odwrotnie, wszystko przyspieszyło, a ja jestem na karuzeli, którą bardzo chciałabym zatrzymać. Tylu rzeczy jeszcze nie zdążyłam zrobić...

W ogarnięciu moich emocji pomagają mi niezawodni Brazylijczycy po prostu odciągając moją uwagę kolejnymi absurdami.
1) Firma, która pośredniczy w wynajęciu nam domu poprosiła, żebyśmy przepisali na nas faktury za prąd. Teraz, po trzech latach i dopiero kiedy wypowiedzieliśmy umowę, przypomniało im się, że rachunki wciąż przychodzą na nazwisko właścicielki. Już się rozpędziłam, żeby to załatwić ;p
2) Samochód, oddany nam po pół roku czekania na części, jest sprawny, ale przy każdym zakręcie wali coś w podwoziu. Zdaje się jakby po stłuczce naprawili tylko nadwozie, a pod spód nie zajrzeli. Na pewno go teraz nie oddamy do serwisu, bo już do końca pobytu zostaniemy bez środka transportu!
3) Zarządca naszego osiedla obciążył nas kosztami jego renowacji. Nas, nie właścicieli! Co ciekawsze, musimy zapłacić, żeby móc się starać o zwrot kosztów.

czwartek, 2 lutego 2017

Powrót do szkoły

Wyczekuję początku roku szkolnego jak kania dżdżu. Od poniedziałku Mała będzie znikała na całe dnie i zaczną się wakacje dla mnie.
To oczywiście takie moje matczyne marudzenie na konieczność zajmowania się dzieckiem 24/7, ale już teraz czuję, że będzie mi jej brakowało. Za to wrócę na siłkę, na dietę i do swoich obowiązków, czyli odgruzuję i siebie i dom po wakacjach.
Początek szkoły oznacza dla rodziców zakupy w sklepie papierniczym. Zostawiłam tam niemałą kwotę, ale za to przynajmniej książki zapewnia szkoła. Bardzo podoba mi się tutejszy system. Poszłam z córką do sklepu, w którym wybrała sobie niezbędne rzeczy. Chodzi oczywiście o wzory, bo ilość przyborów i zeszytów jest określona, a listę można ściągnąć ze strony placówki, do której uczęszcza dziecko. Większość sklepów papierniczych ma te listy wydrukowane, więc wystarczy się tam pojawić, wybrać sobie kolory, a za dwa dni odebrać wszystko już oklejone imieniem i nazwiskiem ucznia. Etykietki i oklejanie wszystkiego, z każdą pojedynczą kredką włącznie jest wliczone w cenę.
Szkoła wyznaczyła dwa dni na dowiezienie tego wszystkiego jeszcze przed inauguracją roku, więc dzieciaki przyjdą już na gotowe i nie będą musiały nic dźwigać. Proste i takie nieoczywiste w Polsce.
Książki w naszej szkole to majstersztyk. Są w sumie trzy, na każdy semestr po jednej i zawierają w środku ćwiczenia. Jedna cegła, ale za to do wszystkich przedmiotów, jest po prostu podzielona na rozdziały, a Mała dźwiga ją do domu tylko na weekendy, żeby odrobić pracę domową.

Tak więc realizacja mojej listy "noworocznych" postanowień rusza od poniedziałku ;) Nie będzie łatwo pozostać na diecie i z dala od alkoholu w ostatnich miesiącach naszego pobytu tutaj, bo już ja sama zaczęłam planować pożegnalną imprezę. A przecież zaraz potem będziemy się witać. Pozostaję jednak pełna optymizmu, że utrzymam żelazną dyscyplinę, rygor treningów, będę jadła tylko sałatę.... bla, bla bla....

sobota, 21 stycznia 2017

Caioba

To był piękny dzień

Wróciliśmy już do Brazylii i od razu zrobiło mi się smutno, że wkrótce będę musiała opuścić ten fantastyczny kraj. I jak ja będę żyła bez palm, plaży i cieplutkiego oceanu? ;) Mam to zamienić na błoto pośniegowe i niemal wieczne ciemności, z których właśnie wróciłam? Niedoczekanie!
Ale tak naprawdę nie mam wyboru, dlatego muszę się nacieszyć moją drugą ojczyzną tak długo, jak tylko mogę. Dziś pojechaliśmy na najbliższą plażę, żeby pokazać ją mamie mojego męża. To jej pierwszy raz u nas, zwiedzania jest huk, ale w tym kraju lepiej jednak odpoczywać. Początkowy brak słońca okazał się błogosławieństwem dla naszej bladej skóry, silny wiatr zwodniczo nie dał odczuć, kiedy byliśmy już spieczeni. W Brazylii trzeba uważać i używać filtrów także zimą i przy pochmurnej pogodzie, bo bez nich zawsze kończy się poparzeniami. Do tego powinny to być bardzo mocne filtry, sami Brazylijczycy rzadko smarują się tylko pięćdziesiątkami, zazwyczaj namiętnie pokrywają się znacznie wyższym filtrem. Polecam brać z nich przykład.
Najprzyjemniejszym elementem dzisiejszego plażowania były jednak kąpiele. Pierwszy raz woda w oceanie była cieplejsza niż powietrze, za to silne fale zwalały z nóg, ale był to element rozrywkowy. Nijak to się miało do kąpieli w lodowatym Bałtyku.
Za tydzień znów pojedziemy na plażę. A potem w następny weekend i w następny i tak do końca naszego pobytu. Dobrze, że do Polski zjedziemy na lato, bo inaczej szok byłby zbyt duży.

poniedziałek, 16 stycznia 2017

Definicja domu

Nasz pobyt w Polsce dobiega końca. To były długie wakacje i świetnie się bawiliśmy, załatwiliśmy sporo naszych spraw, bo wciąż więcej ich mamy tu niż tam. Wkrótce będziemy wracali już na stałe i przy tej okazji zauważyłam dwie rzeczy.
Mieszkając w Kurytybie, w codziennych rozmowach z córką mówię "dom" i mam na myśli nasz brazylijski adres. Tam się czuję jak w domu, przyzwyczaiłam się, że tam mieszkamy i żyjemy zwykłym życiem. Jednak kiedy jesteśmy w Polsce, nigdy nie mówię " w domu", czy "wracamy do domu" z myślą o Brazylii. Zawsze używam jedynie nazwy kraju. Dom, który jest miejscem pochodzenia, można powiedzieć "zakorzenienia" jest zawsze w Polsce i nie da się zmienić tego sposobu myślenia. Oczywiście, kiedy jesteśmy razem jako rodzina, możemy stworzyć prawdziwy dom nawet na drugim końcu świata, ale nie do końca jesteśmy tam u siebie.
Drugi aspekt, z którym wiążą się spore emocje to nieruchomość, której jesteśmy właścicielami, która była naszym domem przez kilka lat i do której wkrótce wrócimy. Uświadomiłam sobie, że nie mogę jej już tak nazwać, choć bardzo chcę. Zajmie mi pewnie trochę czasu, zanim znów stworzę rodzinne gniazdo dla nas wszystkich z powrotem na "starych śmieciach". Jest to o tyle trudne, że choć wydaje się nam się, że wszystko powinno być tak samo, wcale nie jest. My się zmieniliśmy, ludzie wokół też, o okolicznych polach zabudowanych setkami nowych budynków już nie wspomnę.
Na razie jednak wracamy jeszcze na kilka miesięcy do naszego brazylijskiego domu w każdym tego słowa znaczeniu.

środa, 11 stycznia 2017

Post scriptum

Wyrwałam się do centrum handlowego na zakupy z córką. Przy okazji weszłyśmy do znanej sieciówki cukierniczej na pączka i wuzetkę. Mała zanurkowała przy regale z napojami w poszukiwaniu swojego ulubionego soku i niechcący zagrodziła drogę pani serwującej kawę. Kelnerka przeprosiła, dziecko się odsunęło, nikt do nikogo nie miał pretensji, ale też cała scenka odegrała się bez cienia uśmiechu. I bez jednego uśmiechu płynął mi czas w galerii na zakupach. Rzecz nie do pomyślenia w Brazylii. Oni uwielbiają dzieci, rozmawiają z nimi i są dużo bardziej otwarci na innych. My jesteśmy narodem zabieganych i zestresowanych ponuraków. Ubrani na czarno, skoncentrowani i poważni podążamy do celu unikając wzroku ludzi, których mijamy.

poniedziałek, 9 stycznia 2017

Minusy, czyli każdy medal ma dwie strony


Mówi się, że przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka. Ale ze mnie życie kpi i jak tylko się do czegoś przyzwyczaję, nadchodzi zmiana.
W Brazylii polubiłam mnóstwo rzeczy, których zastąpienie będzie kłopotliwe lub niemożliwe. Poniżej druga subiektywna i osobista lista moich żalów.

1) Słońce - nawet nie wiedziałam, jak bardzo ważne są pogoda i witamina D dla mojego samopoczucia. Latami walczyłam z depresyjnymi nastrojami, a wystarczyło wystawić się na promienie słoneczne i przeszło jak ręką odjął. Czytałam kiedyś, że witamina D wytwarza się w organizmie człowieka pod wpływem słońca, ale tylko pod warunkiem, że promienie padają na ziemię pod kątem nie mniejszym niż 45 stopni. W Kurytybie cały rok, w Warszawie 3 miesiące! Na szczęście istnieją suplementy i po powrocie do domu na pewno się w takie zaopatrzę.

2) Woda kokosowa - naturalny izotonik do kupienia na małych straganach w parkach i innych miejscach publicznych. Podawana mocno schłodzona uzupełnia potas i inne minerały, przez co jest idealnym lekiem na kaca, chociaż ja wolę ją stosować po wysiłku fizycznym. Podobno w czasie wojny stosowano ją podczas transfuzji zamiast krwi, której często wtedy brakowało, ale tej informacji nie zweryfikowałam.

3) Maracuja - uwielbiam smak tego owocu, chociaż nie jem go bezpośrednio. Jest za to fantastycznym składnikiem drinków, a jego sok w koncentracie jest niezastąpiony w kuchni. Desery z jego dodatkiem są rewelacyjne, lekko kwaskowe, ale łosoś z sosem z maracuji to już przebój, który powalił mnie z nóg.

4) Prywatna szkoła - nasza Mała uczy się w najlepszej szkole w stanie Parana i choć spędza tam prawie cały dzień, naprawdę ją lubi. Przez pół dnia ma lekcje po portugalsku, a drugie pół mówi już tylko po angielsku. Popołudniowe zajęcia to basen, lekcje gotowania, projekty artystyczne, robotyka, teatr i odrabianie lekcji. Z resztą sam program nauczania, choć do najłatwiejszych nie należy, jest dużo bardziej życiowy niż nasz. Efekt jest taki, że moja córka mówi płynnie w trzech językach, a lekcji w domu nie odrabia, więc ma czas na zabawę. No i pilnuje, żebym nie zużyła zbyt dużo wody podczas mycia zębów ;)

5) Park i zieleń - jakoś mam do tego pecha, bo tylko za granicą mam ogrom zieleni za oknem i park blisko domu. W Polsce mieszkam "w ziemniakach", a i okolica jest mało sprzyjająca spacerom. W Szwecji poruszałam się wszędzie na rowerze, w Brazylii biegam codziennie po wielkim parku, a po powrocie będę zmuszona samochodem dojechać i do lasu i na siłownię. Mój aktywny tryb życia nie będzie już taki aktywny.

6) Parkingi - no niby jestem taka aktywna, a uwielbiam nie musieć parkować naszego zwalistego auta na mieście. Podjeżdżam na dowolny parking, wręczam kluczyki parkingowemu, który daje mi kwitek i o nic się już nie martwię. Jak przychodzę po auto, to też podstawiają mi je pod samą bramę.
Z resztą moje lenistwo dotyczy również terminali lotniczych. Uwielbiam fakt, że zawsze wsiadam i wysiadam z samolotu przez rękaw i nie muszę chodzić z walizką i dzieckiem i jej walizką po schodach albo w upale lub mrozie gonić przez płytę lotniska. Żeby nie było, że snobka ze mnie: te samoloty są tak istotne, bo w kraju większym od Europy, mało kto podróżuje samochodem między miastami, bo potrzeba by było na to nawet kilku dni.

7) Ceny usług - manicure, pedicure, kosmetyczka, fryzjer - to wszystko kosztuje mniej niż w Warszawie. A jak nie trzeba na to wydać fortuny, to wydobywanie urody staje się ogromną przyjemnością.

8) Churassco - brazylijskie grilowanie jest na końcu mojej listy, bo nie jest dla mnie tak istotne, ale będę miała do niego ogromny sentyment. Przepyszne mięso to tylko wisienka na torcie, cała reszta to styl życia związany z prostym jedzeniem. Brazylijczycy zasiadają do posiłku na wiele godzin, jedzą powoli, biesiadują, popijają w gronie rodziny i przyjaciół. Nawet w apartamentach każdy ma wbudowane w ścianę palenisko. Imprezy urodzinowe dzieci, zwykłe niedzielne obiady, sąsiedzkie posiadówy, wszystko kręci się wokół churassco i choć to styl życia odległy mojej kulturze, to jednak bliski mojemu sercu.

piątek, 6 stycznia 2017

Plusy powrotu do Polski



Przez ostatnie trzy lata powstawała w mojej głowie subiektywna lista rzeczy drobnych i pozornie niewiele znaczących, a jednak takich, za którymi tęskniłam przez ostatnie 3 lata. Życie składa się ze szczegółów, prawda? A to moja lista mniej lub bardziej poważnych rzeczy, których mi brakowało:

Cieszę się, że wrócę do Polski, ponieważ:

1) W każdej drogerii kupię pilnik do paznokci, który będzie skuteczny i kilkurazowy. Do tej pory nie udało mi się znaleźć żadnego przyzwoitego w Brazylii. Samochody i samoloty potrafią wyprodukować, a pilnika nie???!!!

2) Papier do pieczenia rzeczywiście będzie się do pieczenia nadawał. Brazylijski trzeba natłuścić przed użyciem, a to i tak nie gwarantuje sukcesu. Zawsze muszę go potem zdrapywać z ciastek.
Piekę bardzo dużo i prawie codziennie, więc męczę się strasznie. Kupiłam silikonowe maty, ale ich mycie jest upierdliwe.

3) Moje upieczone już ciastka nie będą przypominały rozmiękłej papki po dwóch dniach. Wszystkie swoje wypieki przechowuję szczelnie zamknięte, a i tak nie są zbyt kruche.

4) Wilgotne powietrze wcale nie robi dobrze na moją cerę, bowiem grzyb na ścianach wywołuje u mnie ostrą alergię. W Polsce ten problem sam się rozwiąże, przynajmniej do jesieni ;)

5) Kolejny punkt związany z wilgocią: będę miała ogrzewanie w domu! Koniec z mokrymi i zimnymi ubraniami czy pościelą! Brazylijczycy są w stanie uwierzyć, że mamy ogrzewane domy, ale już ogrzewanie w budynkach publicznych w głowie im się nie mieści. Mojemu trenerowi szczęka opadła, jak mu powiedziałam, że na siłce też jest. Ale jak to? Po co?

7) Wracam do kuchni: Pietruszka i seler w Polsce są powszechnie dostępne. Hura! Rosół będę mogła gotować na świeżych, nie suszonych warzywach! Niby da się przeżyć bez rosołu, ale to jedno z pięciu dań, jakie jada nasza córka.Brazylijska kuchnia jej nie podpasowała, musiałam zapewnić sobie dostawy suszu ;)

8) Polskie jabłka mają smak i zapach!

9) Kasza! Moje wybredne dziecko lubi kaszę! To składnik drugiego z pięciu dań w jej obiadowym menu.

10) W ogródku lub w parku będziemy mogli chodzić boso bez obawy o życie. Koniec z brązowymi pająkami, węzami i całym tym jadowitym cholerstwem! Jak ja tęsknię za tym zielonym dywanem pod stopami.

11) Teraz już trochę powydziwiam, ale pływacy mnie zrozumieją: w Polsce baseny są do pływania, a nie moczenia dupska. Fajnie mieć sadzawkę w ogrodzie, albo na osiedlu, ale w ciągu ostatnich trzech lat nie pływałam! Pewnie po zrobieniu pierwszych 50 metrów wypluję płuca ;)

12) Będzie bezpieczniej! Ryzyko porwania Małej spadnie, przestaniemy widywać na ulicach ludzi z bronią. Nie będę już musiała mieć oczu dookoła głowy i być ciągle w pogotowiu.

13) Znów będę mogła żartować. Ten punkt powstał podczas naszej obecnej wizyty w Polsce. Spotkaliśmy się z przyjaciółmi i już dawno się tak nie uśmiałam, a to za sprawą złośliwych żartów, którymi się przerzucaliśmy. Sarkazm odbierany jest w Brazylii jako niegrzeczność. W ogóle to, z czego ludzie się śmieją uwarunkowane jest kulturowo, a poczucie humoru łapie się na końcu. Mi się jeszcze nie udało, za to w Polsce nie muszę się nawet starać. Spróbujcie się nie śmiać i nie żartować przez 3 lata, to zrozumiecie.